Zabawa w małżeństwo. Telewizja przekracza kolejne granice
Czy miłość można zaplanować? Jak pomóc osobom, które nie radzą sobie w związkach? Telewizja przyszła zdesperowanym singlom na pomoc, organizując ślub. Jedyny szkopuł w tym, że państwo młodzi dopiero się na nim poznają. Czy takie postawienie sprawy na głowie w ogóle może mieć sens?
Zaprogramowanie uczuć
Przez tysiąclecia mozolnego rozwoju cywilizacji stworzyliśmy koło, prasę drukarską, silnik parowy, wysłaliśmy człowieka na Księżyc. Oswoiliśmy energię atomu, połączyliśmy komputery globalną siecią, a przez teleskop umieszczony na orbicie obserwujemy narodziny nowych galaktyk. Tylko dziwnym trafem przez ten czas nie nauczyliśmy się niczego o związkach. A małżeństwo jak było, tak jest jednym z największych wyzwań ludzkości. Na szczęście mamy TVN, który przychodzi zdesperowanym singlom z pomocą w „szokującym eksperymencie społecznym”, który, nie wiadomo dlaczego, producent określa mianem „serialu dokumentalnego”.
Mowa o nowym hicie jesiennej ramówki, czyli „Ślubie od pierwszego wejrzenia”. Tak, nie miłości, a ślubie, który ma być wynikiem odwrócenia paradygmatu XX i XXI-wiecznego romantycznego uczucia, na rzecz starego dobrego swatania. No może nie do końca starego, ponieważ formuła reality show zakłada udział trzech ekspertów: psychologa, seksuologa i antropologa, którzy za pomocą wszelakich zmiennych starają się skojarzyć parę obcych sobie ludzi w idealne małżeństwo, któremu pobłogosławi nauka.
Badają zatem wysokość łuków brwiowych kandydatów, tembr głosu, proporcje ciała, długość palców u dłoni, a panie wąchają koszulki, w których spali mężczyźni, wyłapując działające na nie feromony. Każdy przechodzi skrupulatny wywiad psychologiczny, rozmawia o swoich intymnych sekretach z seksuologiem. Po tak skonstruowanym teście do programu zostają zakwalifikowane trzy pary, które poznają się dopiero w urzędzie stanu cywilnego, następnie bawią z rodzinami na hucznym weselu i lecą za granicę na podróż poślubną. Później muszą spędzić ze sobą miesiąc życia, a pod sankcją zerwania umowy z TVN-em i wysokiej kary zobligowani są utrzymywać ze sobą kontakt i wstrzymać z ewentualnym rozwodem. Szaleństwo? Postawienie świata wartości na głowie? Twórcy i eksperci zaangażowani w projekt przekonują, że w dzisiejszym świecie, gdzie tak trudno o wartościową relację, dla niektórych podobne ryzyko może okazać się jedynym sposobem na wyjście z emocjonalnego impasu. Tyle piękna teoria, a teraz nieco brzydsza praktyka.
Kiedyś było prościej?
Już od samych zapowiedzi programu czuć było, że ktoś pod pozorem nauki i czarowania o „pomaganiu ludziom” stara przekroczyć kolejną społecznie przyjętą normę. Tym samym przyciągnąć przez telewizory spragnionych wrażeń widzów. Nie ukrywał tego zresztą dyrektor programowy grupy, Edward Miszczak, który w wywiadzie sprzed „Ślubu” stwierdził, że to co prawda „jeden z najbardziej kontrowersyjnych programów z jakimi się spotkał”, ale „w telewizji jest miejsce na takie tematy”. A szczególnie na reklamy w ich przerwach – chciałoby się dodać. Wróćmy jednak do rzeczy. Pierwszy zgrzyt pojawił się podczas castingu, na który tłum zwabionych niejasną zapowiedzią kręcenia show o „singlach do wzięcia” dowiedział się, o co tak naprawdę chodzi. Został jedynie co trzeci kandydat i kandydatka, reszta zawiedziona opuściła salę. Proces selekcji nabrał rozpędu, a że pula do wyboru była raczej skromna, naiwnie naginano usprawiedliwiającą celowość zabawy w małżeństwo narrację. „W Polsce było tak jeszcze sto lat temu. Do tej pory, szczególnie w krajach muzułmańskich, funkcjonują małżeństwa aranżowane. Na Sri Lance na przykład stawia się młodym horoskopy. Jeśli są zgodne, jest ślub. Jeśli nie – szuka się dalej. Tak, weszliśmy w rolę takich naukowych, miłosnych swatów” – mówiła seksuolog doradzająca w programie.
Niestety, argumenty historyczne mają to do siebie, że w większości przypadków stosuje się je poza kontekstem, a więc bez sensu. Tak jest i tym razem. Co z tego, że sto lat temu nasze prababcie wydawane były za chłopców z sąsiedniej wsi, aby ojcowie mogli połączyć pola? Czy dzisiaj do małżeństwa również powinno się dodawać posag? Może jakąś krówkę albo chociaż mercedesa? Czy warto przypominać, jak znienawidzony był to proceder i jak młode dziewczęta w aurze życiowego dramatu trafiały do domów swoich niejednokrotnie starszych o kilkadziesiąt lat mężów? Podobnie absurdalne wydaje się tłumaczenie odnośnie innych kultur. Polska to nie Sri Lanka ani Emiraty Arabskie. Mit o „nowoczesnym swataniu” to bajka dla naiwnych. Chodzi po prostu o krwiste show. Jeśli nie wierzycie mi na słowo, uwierzcie statystykom. Program na licencji duńskiego „Gift Ved Første Blik” sprzedany został w międzyczasie do Australii, USA, Niemczech, Francji, Belgii czy Holandii. W dwóch pierwszych krajach z 21 par, które do tej pory wystąpiły w kolejnych sezonach „Ślubu”, razem ze sobą pozostały… cztery. Tak, to 81 proc. skala rozwodów – wyższa o ponad 10 punktów od najwyższej statystyki na świecie, która występuje w Belgii. Nadal myślicie, że jakiekolwiek znaczenia odgrywa tutaj nauka?
Pozór normalności
Statystyki to niejedyny szkopuł, który brutalnie rozbija wizję twórców i być może samych uczestników. Problemem jest również wspomniany inny grunt kulturowy „kontrowersyjnego eksperymentu”. Tak jak kolonialna holenderska „Azja Express” wydaje się w Polsce, która nigdy kolonii nie miała, nieco dziwna, analogicznie musimy spojrzeć na duński „Ślub od pierwszego wejrzenia”. W tym kraju, podobnie jak w innych, które kupiły format, rozwód jest rzeczą powszednią. W Danii prawie połowa małżeństw z różnych względów się rozpada, a tamtejszy rząd wprowadził nawet kosztującą około 150 zł procedurę uzyskania decyzji o rozwiązaniu małżeństwa przez internet. W piątek można się posprzeczać przy kolacji, a w poniedziałek przy obiedzie nie być już razem. W konsekwencji takiego stanu rzeczy co roku ponad 20 tys. duńskich dzieci rozpoczyna życie w rozbitych rodzinach. Gdzie indziej jest pod tym względem jeszcze gorzej. Polska, pomimo postępującej liczby procesów rozwodowych, nadal na tle sąsiadów zdecydowanie się wyróżnia, uzyskując w zależności od roku wynik przekraczający nieznacznie 30 pkt. procentowych. To jeden z najniższych wskaźników w Europie, a podobne mają również Izrael, Cypr i Rumunia.
Inne niż w Danii, Belgii czy Australii jest również w naszym kraju postrzeganie małżeństwa, które póki co dla większość Polaków – również ze względu na wyższy niż u sąsiadów współczynnik religijności – uważane jest za najważniejsze wydarzenie życia. Łącząc te fakty, okazuje się, że już na starcie trzy pary biorą udział w reality show udającym program dokumentalny, który w zdecydowanej większości przypadków zawiódł oczekiwania, a z samej swojej istoty wydaje się pasować do polskich realiów jak Donald Trump do Ligi Niezwykłych Gentlemanów. Kolejne odcinki „Ślubu od pierwszego wejrzenia” tylko potwierdziły tę tezę. Niestety.
Więcej szkody niż pożytku
Przyznam szczerze, początek programu był nawet obiecujący. Ewa – prowadząca własną firmę usługową wyszła za Darka – pedagoga. Studentka Magda za handlowca i fana miniaturowych kolejek Krystiana. Sekretarka Natalia została skojarzona przez ekspertów ze specjalistą od IT – Jackiem. Pary jak pary, każda przynajmniej na oko do siebie pasowała i gdyby nie fakt, że bawili się na ślubie kilka godzin po tym, jak się poznali, trudno byłoby ich odróżnić od zwykłych nowożeńców. To chyba właśnie ta część programu, przygotowania, ślub, wesele i podróż poślubna przez chwilę sprawiła, że byłem się w stanie przyznać do błędnej diagnozy. Rodziny rzucały się sobie w ramiona jak starzy znajomi, miłość wisiała w powietrzu, romantyczne wyjazdy, wspólna sypialnia i poczucie wyjątkowości pomagały w przełamaniu pierwszych lodów. Gdy czar i wyreżyserowana część show przysnęły, zaczęły się również schody. Błyskawicznie okazało się, że pomimo pozoru naukowości, różnice między konkretnymi osobami momentami ich przytłaczały. Taki przypadek spotkał najpierw Ewę i Darka. Dziewczyna w pewnym momencie sfrustrowana wykrzyczała do jednego z ekspertów, że została oszukana. Po nocy poślubnej, która się nie odbyła, pytała seksuolog: „Ale że cztery lata nie współżył, to ci mówił?”. Dalej było tylko gorzej. Zamiast się spotykać, wysyłali litanię sms-ów. Nie mieszkali razem, a gdy on w końcu przyjechał przełamać lody, żona z rozbawieniem obserwowała, jak nie umie okiełznać w drzwiach jej nadpobudliwego psa. Z odcinka na odcinek stawało się jasne, że nie pasują do siebie temperamentem, nie zgrywają intymnie i, jak podsumował psycholog: „rozmawiają jak 20-letnie małżeństwo, które nie może na siebie patrzeć”. Świetny strzał.
Nieco odmiennie sytuacja wyglądała z Magdą i Krystianem, którzy póki co najnormalniej podeszli do poznawania się i budowania relacji, która od początku postawiona była do góry nogami. Nawet jednak u nich przez długi czas nie było porozumienia gdzie zamieszkać, kto ma pójść na kompromis i zrobić pierwszy krok. Ślub już był, ale brakowało naturalnego dla małżeństwa wspólnego życia. Z kolei Natalia i Jacek, którzy zaczynali równie obiecująco, okazali się osobami nie tyle z Marsa i Wenus, co Merkurego i Plutona. Ona – ambitna i atrakcyjna, uwielbiająca adorowanie, on nieśmiały – swoją niepewność zagłuszający śmiechem. Ona stawiająca na rozwój materialny i samodzielność, on na rodzinę i proste życie. Z każdym spotkaniem bliskość zastępował coraz większy chłód, a jak donoszą portale plotkarskie, w konsekwencji nastąpił rozwód. Kilkanaście godzin po emisji pierwszego materiału i wygaśnięcia kontraktu.
W tej sytuacji wygląda na to, że najprawdopodobniej jednej parze uda się przetrwać kilka miesięcy po swoim ślubie, który w założeniu miał być przypieczętowaniem idealnego od strony wiedzy o ludzkiej seksualności i psychologii wyboru. Kiedy przeglądałem komentarze pod tekstami traktującymi o nowym reality show, wiele z nich brzmiało jak ten, anonimowej internautki: „Dobry program pokazujący, w co nie należy się pakować”, osobiście odstrasza mi wizję małżeństwa z kimkolwiek”. O to chodziło?
Marcin Makowski dla WP Opinii