„Władca much”, czyli kres wieku niewinności
„Kiedy wszystko porusza się jednako, na pozór nic się nie porusza: jak na statku. Kiedy wszyscy idą ku zepsuciu, nie znać tego: ten, który się zatrzyma, daje zauważyć wybryki innych, niby punkt stały”. Blaise Pascal
Pierwsze co przychodzi na myśl, kiedy sięgam po tę książkę to dziecięcy niepokój. Przeczytana za szybko i zbyt wcześnie, zostawiła po sobie jedynie luźno ułożone, krwawe obrazy. Wiele na jej temat zostało napisane, wiele dyskusji przetoczyło się przez kraje anglosaskie, łącznie z postulatem wycofania dzieła z bibliotek, za zbyt pesymistyczne przesłanie. Trudno się dziwić, Władca much należy do tych niewielu książek, które pozostawiają czytelnika bez złudzeń – ludzka natura przesiąknięta jest złem; ci, którzy mu nie ulegają – giną. Lata pięćdziesiąte (w których wydana została powieść), naznaczone strachem przed wojną atomową dodatkowo potęgowały efekt świata odrealnionego, staczającego się w obłęd, ciężkiego jak tropikalne powietrze.
Antyutopia i spalona ziemia
Zacznijmy od początku. Samolot ewakuujący dzieci z terenów objętych wojną atomową rozbija się na jednej z bezludnych wysp Pacyfiku. Pozostawione same sobie organizują uproszczoną formę demokracji, w której kluczowymi symbolami z biegiem czasu stają się znaleziona przez chłopca zwanego Prosiaczkiem muszla – odzwierciadlająca rozsądek i reguły, oraz ognisko, którego podtrzymanie jest gwarantem nadziei na ratunek. Z pozoru struktura Władcy much nie odbiega znacznie od ogranego schematu powieści przygodowych; rozbitkowie zmagają się ze swoim osamotnieniem, mozolnie organizują przestrzeń na którą zostali rzuceni, wreszcie – wyczekują ocalenia, przywracającego ich do świata, który zagubili. Pomimo idealnych warunków, łagodnego klimatu, owoców i słońca, próba odtworzenia wiktoriańskiej idylli znanej choćby z Wyspy Koralowej, kończy się fiaskiem. Siła historii, którą opowiada Golding nie zasadza się na atrakcyjnej strukturze narracji i nie wypływa z wartkiej akcji utworu. Opuszczenie i izolacja tych, których uważa się za niewinnych, działa jak papierek lakmusowy, świadczący poprzez swoje specyficzne zabarwienie o kondycji ludzkiej. Pisarz kreuje mikrokosmos, antyutopie, wielkie laboratorium, w którym możemy obserwować narodziny zła u najniższych szczebli, u podstaw samej jego struktury. Dwuznaczna finalna scena „ratunku” z rąk oficera marynarki wojennej uświadamia nam złożoność procesu, z którym mamy do czynienia. W gruncie rzeczy spalona ziemia wyspy niczym nie różni się od tej, do której zmierzają na pokładzie statku. U sedna problemu nie tkwi moralizatorska teza, że dzieci, pozostawione bez opieki dorosłych zamienią się w targaną pierwotnymi instynktami grupę – dramat polega na tym, że taka wydaje się prawdziwa twarz człowieka.
Bestia z nieba i koralowa wyspa
Martwy spadochroniarz, pojawiający się na wyspie w rozdziale „Zwierz z przestworzy” pomylony przez chłopców z urojoną Bestią, w istocie niewiele się od niej różni. Niektórzy interpretatorzy widzą w nim figurę odzwierciedlającą „upadłego człowieka”. Zło zaczyna wdzierać się na ląd pod postacią realnych reminiscencji wojny toczącej się w przestworzach oraz Bestii, którą jedynie Simon miał odwagę nazwać. Pierwotny Eden oddala się z pola widzenia. „Boje się. Chcę do domu. Boże, jak ja chcę do domu” – szepcze do Prosiaczka Ralf.
Jedną z prób odczytania powieści jest przyrównanie jej do obrazu, z którym w pierwotnym zamiarze polemizował Golding. Wspomniana już Wyspa Koralowa Ballantynes’a stanowiła pod koniec XIX wieku poczytną powieść o dzielnych brytyjskich chłopcach, którzy dzięki swojej odwadze i nienagannej moralności pokonują siły piratów i nawracają autochtoniczne plemię ludojadów (sic!). Chłopcy sami na początku swojego pobytu porównują wyspę i ich położenie do historii znanych z romantycznych, przygodowych opowiastek. Również dowódca statku w ostatniej scenie mówi:
– Można by sądzić – rzekł oficer – że brytyjscy chłopcy – jesteście wszyscy Brytyjczykami, prawda?- potrafią się lepiej spisać… to znaczy…
– Z początku tak było – powiedział Ralf – ale później…
Urwał.
– Z początku byliśmy wszyscy razem…
Oficer pokiwał ze zrozumieniem głową:
– Wiem. Ładna zabawa. Jak Wyspa Koralowa.
Ciężko o bardziej alegoryczny fragment i jednocześnie o większe nieporozumienie. Na tym nie kończą się specyficzne nawiązania, główni bohaterowie Ballantynes’a mają na imię: Ralf, Jack oraz Petterkin, u Goldinga stają się swoimi cieniami, odwróconą wersją własnej nieskalanej natury. Ten ostatni zastąpiony zostaje postacią Simona, czyli Szymona – zwanego Piotrem (Petterkin). Biblijny trop jest w tym wypadku absolutnie uprawniony. Simon jest postacią kluczową, stanowiącą figurę mistyka – tego, który niczym Chrystus ponosi śmierć głosząc prawdę niezrozumianą. Mimo, że brak w tych odniesieniach figury Prosiaczka, jego imię także niesie ze sobą zakodowaną symbolikę. Nie dowiadujemy się nigdy o jego prawdziwej tożsamości, ale nie jest przypadkiem, że ginie zamordowany brutalnie, zupełnie jak świnie, na które polowali spragnieni mięsa i krwi łowcy. Właśnie w momencie polowań Jack przekracza niewidzialną barierę. Dostrzegłszy raz, jak prosto odebrać życie – wykorzysta później te ponurą zdolność – wymierzając ją w swoich „niepokornych” towarzyszy.
Prorok
Nie przypadkiem wraz ze zmianą, która zachodzi w chłopcach – zmienia się i środowisko, które ich otacza. Pierwszy kontakt z wyspą jest jak zauroczenie: „Ralf stał oparty ręką o szary pień drzewa i mrużył oczy przed migotliwym blaskiem wody. Tam w dali, może o milę, białe fale przybrzeżne rozbijały się o rafę koralową, a za nią granatowiało otwarte morze”. Ten fantastyczny obraz z biegiem czasu przybiera coraz mroczniejsze oblicze. Kiedy zapada noc, las zdaje się poruszać i szeptać. Wystraszone maluchy często płaczą po nocach, lotem błyskawicy roznosi się nowina o czyhającym w wilgotnych zaroślach wężu. Nienazwany potwór zaczyna paraliżować i antagonizować chłopców. Podczas zebrań rodzą się coraz bardziej fantastyczne wizje strachu bez twarzy, ktoś wspomina o kałamarnicach wielkich jak statki, część rozbitków, z Jackiem na czele przegłosowuje nazwanie tajemniczego Zwierza złym duchem.Jeden Prosiaczek mówi pewnym głosem o niedorzeczności sytuacji, a Simon trzęsąc się, pyta: „może to tylko my?”.
Simon nie zostaje wysłuchany. To prorok tej wyspy, ale jak każdy prorok – skazany zostaje na margines życia społecznego we własnym kraju, na ciągłą kpinę i niedowierzanie. Moment, w którym wspinając się na szczyt spotyka nadzianą na patyk świńską głowę, dar mający obłaskawić Zwierza, stanowi punkt zwrotny powieści. Oto swoją twarz objawia Władca Much, Belzebub – „substancjalne zło” przemawiające do tego, który zna prawdę o jego ulotności i iluzji.
– Co ty tu robisz sam? Nie boisz się mnie?
Simon zadrżał.
– Nikt ci tu nie może pomóc. Tylko ja. A ja jestem Zwierz.
Wargi Simona poruszyły się, wydobył ledwie dosłyszalne słowa:
– Świński łeb na patyku..
– Jakby Zwierz miał być czymś, co można wytropić i zabić! Ładne sobie – rzekł łeb. W ciągu kilku chwil i las i wszystko dokoła brzmiało parodią śmiechu. – A ty wiedziałeś, prawda? Że jestem częścią was?
Tylko prawdziwy święty potrafi nazwać zło po imieniu patrząc w jego oblicze. Zwierz nie jest zwierzem, jest świńskim łbem na patyku. Zło nie ma większej głębi niż ta, jaką sami mu nadamy.
Upadek
Cała sytuacja staje się jeszcze bardziej poważna w momencie, w którym uświadomimy sobie ponurą prawdę o zabójstwie Simona. Wina i krew spoczywa na rękach wszystkich rozbitków, nawet Ralfa i Prosiaczka. Po chwili dociera do nich co zrobili, kim się stali:
– Prosiaczku.
– No?
– To było morderstwo.
– Przestań! – krzyknął Prosiaczek ostro. – Co dobrego przyjdzie z takiego gadania?
Poderwał się i stanął nad Ralfem.
– Było ciemno. Był ten… cholerny taniec. Były błyskawice, pioruny, deszcz. Baliśmy się!
– Ja się nie bałem – powiedział Ralf wolno – ja… nie wiem co się za mną działo.
(…)
– Słuchaj, Ralf. Musimy o tym zapomnieć. Rozpamiętywanie nic nam nie da, rozumiesz mnie?
W chwili próby nawet Prosiaczek upada. Podczas hipnotycznego tańca, przy ognisku, obrywając łapczywie kawałki mięsa od zwęglonej skóry wieprza – wszyscy jednako rzucili się na wybiegającego z nowiną o fałszywej bestii chłopca. Nie przez przypadek jego poranione ciało wpada do wody, rozpływając się w niej i niknąc, unoszone przez fale – ciała Chrystusa także nie potrafiono odnaleźć.
Woda stanowi we Władcy much nie tylko granice oddzielającą ocalałych od świata, ale także rodzaj grobowca. Prosiaczek w momencie swojej śmierci zostaje uderzony w głowę zrzuconym przez Rogera kamieniem. On także wpada do oceanu i tonie w jego ciemnych odmętach. Najprawdopodobniej taki los spotkał również chłopca, który zaginął podczas pierwszego pożaru wyspy a z całą pewnością część dzieci i wszystkich dorosłych lecących samolotem. Ten charakterystyczny brak widzialnych konsekwencji swoich czynów szedł w parze ze stopniowym malowaniem twarzy i zanikiem tożsamości „szczepu Jacka” – tworząc specyficzną dla każdej zbrodni mozaikę atrofii jednostkowej odpowiedzialności za własne zbrodnie połączoną z autorytetem wodza, który bierze na barki ciężar podejmowania decyzji i zwalnia z niego grupę.
Złudzenie zła
Czas chłopców na wyspie dobiega końca. Drzewa owocowe płoną, umalowani i już bezimienni wojownicy Jacka tyralierą przeszukują każdy skrawek pozostałego lądu. Ralf ledwo oddycha, zaciska palce na prowizorycznej, wykonanej do polowania na świnie włóczni. Teraz jej przeznaczenie jest inne, ma służyć do obrony przez tymi, którzy jeszcze niedawno reagowali na głos konchy – muszli zwołującej zebrania na plaży. Jak odległy musiał wydawać się to czas i jak bardzo nierealny. Kiedy dochodzi do punktu kulminacyjnego i zaalarmowany ogniem krążownik przypływa w momencie, w którym Ralf bliski jest śmierci z rąk swoich dawnych przyjaciół – coś we wszystkich pęka, z oczu spada przesłona.
Na płonących gruzach wyspy, pod czarną chmurą dymu, rozległo się jego buczenie; zarażeni tym uczuciem inni malcy zaczęli też się trząść i łkać. A pośród nich, brudny, ze skołtunioną głową i zasmarkanym nosem, Ralf płakał nad kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela zwanego Prosiaczkiem.
Niemal w tym samym czasie, w którym powstaje powieść Goldinga, Simone Weil napisze: „Czy zło nie jest czymś analogicznym do złudzenia? Kiedy padamy ofiarą złudzenia, nie odczuwamy go jako złudzenie, ale jako rzeczywistość. Może tak samo jest ze złem. Zło, kiedy się w nim tkwi, nie jest odczuwane jako zło, ale jako konieczność, a nawet jako obowiązek”. Zadziwiająco trafna wydaje się to analiza. Jack odrywa chłopców od prawowitego i wybranego przez wszystkich wodza – Ralfa, właśnie odwołując się do swoiście rozumianego poczucia obowiązku. Nie podtrzymywanie ognia, ale polowanie i mięso jest tym, czego potrzebuje wyspa, aby żyć. Dlaczego pierwotny czar okalający złocistą plaże stopniowo zamieniał się w ciemne od dymu powietrze?
Kiedy patrzymy ponownie na finalną scenę „ocalenia”, zanika granica oddzielająca dorosłych od dzieci. Ci, którzy ratują sami potrzebują ratunku. Przesłanie Władcy much jest jednoznaczne. Ani reguły i rozsądek (Ralf, Prosiaczek) ani wizja „dobrej nowiny” (Simon), ani nawet demokracja i nadzieja (koncha, ognisko) – nie są w stanie uchronić ludzi przed nimi samymi. Nietzscheańska wola mocy objawia się w serii krwawych polowań, i kiedy Jack krzyczy wściekły na Ralfa: „Wypchaj się prawami! Jesteśmy silni i polujemy!” jego słowa z czasem przyjmują realny kształt i znaczą więcej niż chłopcy są w stanie zrozumieć. Niezauważony nadszedł kres wieku niewinności.