Tajna misja pilota Trimble’a
Lee Trimble, autor książki „Ocalić jeńców”: Amerykańscy generałowie wysłali samotnie zwykłego pilota na misję przeciw Sowietom – tylko po to, żeby ktoś na górze miał czyste sumienie.
Rok 1945 dla Europy wschodniej nigdy nie był faktycznym końcem wojny. Rosjanie wyzwalając Polskę z niemieckiej okupacji, pomimo oficjalnego sojuszu z Aliantami, błyskawicznie zajmowali miejsce wcześniejszych okupantów. Prawda dla nas banalna, nie jest jednak czymś powszechnie wiadomym na świecie. Być może dlatego historia amerykańskiego pilota, który niemal w pojedynkę ratował zachodnich jeńców, pozostawionych przez sowietów na pastwę losu, okazała się w Ameryce czymś szokującym. Zostawiając tę kwestie na boku, sama opowieść zapisana na kartach „Ocalić jeńców!” budzi jednak niedowierzanie choćby przez prosty fakt, że o mały włos nikt by o niej nie usłyszał. A jest o czym czytać. Syn weterana 8. Armii Powietrznej USA wpada na trop zapomnianej misji jego ojca, kapitana Roberta M. Trimble’a. Zwykły pilot „Latającej Fortecy” w podróży przez pół świata zostaje wysłany do dzierżawionego od Rosjan lotniska w Połtawie, aby sprowadzać w jednym kawałku uszkodzone amerykańskie maszyny biorące udział w lotach wahadłowych na III Rzeszę. W rzeczywistości, o czym sam dowiaduje się ze zdziwieniem, jego zadanie jest inne. Działając pod przykrywką ma być ostatnią nadzieją dla tych, którzy po odbiciu obozów na terenie okupowanej Polski, nie mogli znaleźć drogi do domu, a przez Stalina traktowani byli jak potencjalni szpiedzy. To ciekawa i niejednoznaczna historia o tym, jak w świecie politycznych gier, jeden człowiek może zrobić różnice. Nawet, kiedy kłody pod nogi rzucali mu jego dowódcy.
Lee Trimble, Jeremy Dronfield
„Ocalić jeńców! Tajna misja amerykańskiego pilota w okupowanej przez sowietów Polsce”.
Rebis 2016, ss. 366
Marcin Makowski: Jakie to uczucie, nie wiedzieć praktycznie do samego końca, że pana ojciec miał tak niesamowity epizod podczas II wojny światowej, który omal nie ujrzał światła dziennego?
Lee Trimble: Ojciec miał 85 lat, kiedy na moją prośbę niechętnie zaczął się dzielić swoimi przeżyciami z wojny. Gdy opowiedział o wszystkim, o tych szalonych rajdach w poszukiwaniu jeńców na tyłach strefy sowieckiej, byłem w szoku. Przez całe życie wydawał mi się zupełnie normalnym facetem, a nagle miałem wrażenie, że rozmawiam z kimś obcym.
Nie było żadnych wskazówek? Ani razu nie pochwalił się swoim bohaterstwem?
Ani razu. Oczywiście wiedzieliśmy, że był świetnym pilotem bombowców, który odbył 35 lotów bojowych nad III Rzeszą, ale to tyle. Matka zdawała sobie sprawę, że był przez jakiś czas w Rosji, ale nawet ona nie była wtajemniczona celu jego misji. Ojciec nie chciał być sławny. Gdyby nie przypadek, nigdy nie wpadłbym na trop jego historii, którą prosił abym zachował dla siebie, dopóki nie umrze. I nawet wtedy nikomu nie powiedziałem, przez kilka lat prowadząc badania, które miały potwierdzić lub zaprzeczyć jego słowom.
Wyobrażam sobie, że powoli elementy układanki zaczynały tworzyć spójny obraz. Podróż przez pół świata, lotnisko w strefie okupowanej przez sowietów, tajemnicze wypady do Polski…
Cała ta historią, choć na początku w nią niedowierzałem, okazywała się prawdziwa krok po kroku. Ojciec pod koniec wojny miał wybór: po odbyciu pierwszej tury służby wrócić na krótki urlop do domu, a potem raz jeszcze przejść przez piekło, albo udać się na stosunkowo spokojny odcinek do ukraińskiej Połtawy, gdzie siły powietrzne USA miały wydzieloną bazę do tankowania podczas lotów wahadłowych na teren Niemiec. Wtedy te loty już się praktycznie nie odbywały, a jego cel stanowiły uszkodzone amerykańskie maszyny, które miał bezpiecznie sprowadzać do bazy. Oczywiście, to była jedynie przykrywka.
Czyli nawet on na początku nie wiedział, czym faktycznie będzie się zajmować?
Nie, choć z czasem zaczynał się domyślać, że coś tu nie gra. Trafił do ambasady w Londynie, gdzie pomylono go z podwójnym agentem, który miał zostać wysłany do Szwecji. Podczas podróży, która wiodła od Anglii, przez Francję, Włochy, Grecję Egipt, Iran aż po Połtawę, spotykał się z ludźmi wywiadu, co budziło jego niepokój. Z czasem okazało się jasne, że w rzeczywistości oprócz samolotów, do bazy miał również sprawdzać alianckich jeńców wojennych, którzy po wyzwoleniu niemieckich obozów, zostali pozostawieni samym sobie. Ziemie okupowane przez Rosjan były już de facto terytorium nowego wroga, który coraz mniej udawał, że jest naszym przyjacielem.
Jak pan sądzi, dlaczego do tak delikatnego zadania wybrano właśnie pana ojca? Jakby nie było, zwykłego pilota, jednego z setek służących w tym samym czasie w Europie.
Paradoksalnie właśnie to stanowiło jego atut. Ponieważ sowieci byli niesamowicie podejrzliwi, amerykański wywiad postanowił wysłać kogoś, kto będzie solidnym pilotem, ale bez żadnej przeszłości w służbach, ani cennych informacji. Faktycznie przez pewien czas dla niepoznaki sprowadzał do Połtawy uszkodzone „Latające Fortece”, jedną z nich reperował nawet na polu kartofli pod Staszowem. W tym samym czasie coraz cześciej pod osłoną nocy transportował również ludzi, którym nikt inny nie mógł pomóc.
Myśli pan, że ludzie na Zachodzie, również w Ameryce, mieli pojęcie jako los czekał ich rodaków po tak zwanym radzieckim „wyzwoleniu”? Oficjalne traktaty zapewniały im bezpieczny powrót do domów, praktyka była jednak taka, że wielu z nich trafiało do obozów, które chwile wcześniej zostały odbite z rąk Niemców.
Nie tylko nie mieli pojęcia, co nie mają go również dzisiaj. Moja książka przez wielu czytelników w USA traktowana była z niedowierzaniem. Niektórzy słyszeli o 3, 4 tysiącach Amerykanów, którzy dotarli do Odessy i tam zostali odesłani statkami w dalszą podróż do ojczyzny, ale jak wielu jeńców nigdy nie miało tyle szczęścia, o tym się milczy. Paradoks polega na tym, że faktycznie były oficjalne umowy pomiędzy Rooseveltem a Stalinem, ale w rzeczywistości komuniści przestrzegali ich jedynie symbolicznie. Nie mieliśmy na tych ziemiach wielu „oczu”. Praktycznie nie było wywiadu ani reporterów. Dlatego to, co się działo z jeńcami którzy zginęli po „wyzwoleniu” – często jeszcze przed końcem wojny – działo się już za żelazną kurtyną. Również dla mnie, podczas pracy nad książką, było to ogromnym zaskoczeniem.
Jak pan myśli, dlaczego Brytyjczycy, Francuzi i Amerykanie przymknęli oczy na działanie Stalina i woleli milczeć na temat własnych obywateli uznanych za szpiegów, zamiast otwarcie poruszyć tę kwestię na forum międzynarodowym?
Jak zwykle, kiedy na świecie dzieje się wielka historia, główną rozgrywką jest pragmatyczna polityka, na której pojedynczy człowiek i żołnierz jest tylko jak pionek na szachownicy. Z resztą również mój ojciec, wysłany samotnie na tę misję, jak gdyby tylko po to, żeby ktoś na górze miał czyste sumienie, nie czuł wsparcia od swoich przełożonych.
Pana książka jest również oskarżeniem polityki Waszyngtonu.
To może brzmieć zaskakująco, ale faktycznie, ojciec opowiadał, że często większe problemy robili mu amerykańscy generałowie, niż radzieccy oficerzy polityczni. W pewnym momencie, gdy był już dowódcą bazy w Połtawie, a Rosjanie ją na pewien czas zamknęli, od swoich przełożonych usłyszał tylko, żeby niczym się nie przejmował i doczekał spokojnie do końca służby. To jego nieustępliwość sprawiła, że loty wznowiono.
Czy pana ojciec spotykał się z ludźmi, których uratował już po wojnie?
O ile mi wiadomo, nigdy do żadnego spotkania nie doszło, ale ja miałem okazję rozmawiać dziećmi osób, które były przez niego uratowane. Wszystkie, podobnie jak dokumenty, potwierdzały prawdomówność mojego ojca, który w żaden sposób nie zabiegał o uznanie jego zasług. Dla mnie to zawsze będzie wielowymiarowa historia – niesprawiedliwa na wielu poziomach. Ojciec dwukrotnie na wniosek przełożonych miał zostać awansowany i odznaczony, i dwa razy sprawa utknęła w miejscu. Jak się później dowiedziałem, ze względu na reprymendę którą otrzymał, za jakieś mało istotne przeciwstawienie się radzieckiemu pułkownikowi jeszcze na miejscu, na Ukrainie. Amerykanie straszliwie dmuchali wtedy na zimne i zamiast z trzymać z własnymi ludźmi, woleli nie drażnić Stalina. Wiadomo, że wchodziły tutaj ważne strategiczne powodu, chęć utrzymania obecności na wschodzie dopóki wojna na Pacyfiku się nie zakończy, być może uzyskanie pozwoleń na starty bombowców z Syberii. Pojedynczy człowiek nigdy jednak tego nie dostrzeże, jego na tym wielkim obrazie starć globalnych mocarstw nie ma.
Jak dzisiaj, wiedząc to wszystko, postrzega pan rolę swojego ojca? Kim dla pana jest?
On na pewno powiedziałby, że nigdy nie traktował siebie jako bohatera, ale dla mnie nim jest. Może nawet bardziej niż bohaterem, jest jednak zwykłym człowiekiem, który w sytuacji próby, zdobył się na niezwykłe rzeczy. Czasami tylko właśnie w taki sposób, możemy zrobić różnicę, kiedy moralność składa się na ołtarzu polityki. Polsce nie trzeba tego przypominać, bo była jedną z ofiar zakulisowych rozgrywek, tak samo jak byli nimi jeńcy, których wykorzystywano jak walutę do załatwiania swoich interesów. Stalin wypuszczał z Odessy tylko tyle osób, ilu w zamian otrzymywał Rosjan. Wiadomo jednak jak ich traktował, dla niego każdy był zdrajcą ojczyzny, którego czekał pewny los. Ojciec chyba nigdy nie mógł się z tym pogodzić, dlatego gdy wrócił do ojczyzny, żył prostym i spokojnym życiem, unikał rozgłosu. Dopiero na końcu, niedługo przed śmiercią, gdy zapytałem go dlaczego tak naprawdę się na to wszystko zdecydował, powiedział: „Gdy byłem młody, ojciec zostawił mnie i matkę. Wiem jak czuje się opuszczony człowiek. Ja tych ludzi nie mogłem zostawić”.
Wywiad ukazał się w „Tygodniku Powszechnym”