Sprawne państwo nie może być robione ”po kosztach”. Cięcia w ministerstwach trzeba wprowadzać z głową
Szeroka reorganizacja ministerstw, uszczuplenie kadr, tańsze, bardziej transparentne i sprawne państwo. To wszystko i jeszcze więcej obiecał premier Mateusz Morawiecki. Choć zapewniał, że nie jest to ucieczka od aktualnych problemów rządu, cel wydawał się jasny. Zrobić wszystko, aby w oczach przeciętnego wyborcy PiS nie kojarzył się z partią odklejoną od ludzi. Czy się udało?
Choć poniedziałkowa konferencja w KPRM zapowiedziana została już w weekend, do końca nie było jasne, na jaki temat wypowie się Mateusz Morawiecki. Nie trzeba było być jednak zdolności profetycznych, aby połączyć aktualny kryzys wizerunkowy pod tytułem: ”władza szasta pieniędzmi i odrywa się od ludu”, z koniecznością zaproponowania narracyjnej kontrofensywy.
I tak też, pomimo zapewnień, że obie sprawy nie mają ze sobą związku, wyglądało całe przemówienie premiera. Pod hasztagiem #SprawnePaństwo, szef rządu przekonywał, że po miesiącach miesiącach głębokiej refleksji, przyszedł moment na gruntowny przegląd sposobu funkcjonowania poszczególnych resortów oraz administracji i klasy politycznej in extenso.
Premier jak dobry gospodarz
Co zatem położono na stół, po niekorzystnej dla Prawa i Sprawiedliwości fali doniesień medialnych o wysokich nagrodach dla polityków, setkach kart kredytowych resortów i milionach wydawanych z pieniędzy publicznych bez należytej transparentności? Na pozór bardzo wiele. Zredukowanie liczby etatów rządowych o około 25 proc., ucięcie wszelkich dodatków dla ministrów i wiceministrów, znaczne odchudzenie gabinetów politycznych oraz kart kredytowych, które mają być wydawane w bardzo ograniczonym zakresie. Poza tym podsekretarze stanu mają zostać przeniesieni do korpusu służby cywilnej, gdzie będą podlegać takim samym, zasadom oraz mnożnikom, jak ich odpowiednicy w Skandynawii czy w Niemczech. Zapowiedziano również zamrożenie wynagrodzeń ministrów i ich zastępców.
Oczywiście całe wystąpienia Mateusza Morawieckiego zostało dokładnie przemyślane wizerunkowo i opatrzone uwagami w stylu roztropnego gospodarza, który dogląda włości. Mieliśmy ”troskę o każdą złotówkę”, ale również przypomnienie, że ”grosz do grosza i będzie kokosza”, a ”gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść”. Właśnie te akcenty świadczyły o świadomości problemu, który od pewnego czasu trawi Zjednoczoną Prawicę.
Nie sposób mówić o skromności, twierdzić, że ”wystarczy nie kraść”, a pieniądze się znajdą, nie da się nieustannie wyciągać na stół ośmiorniczek Platformy, samemu mając sporo za kołnierzem. Prawica doszła przecież do władzy dzięki obietnicy podzielenia się owocami wzrostu gospodarczego z marginalizowanym i przysłowiowym pracownikiem ”Biedronki”. Beata Szydło miała być premierem pachnącym niedzielnym rosołem, a Jarosław Kaczyński obiecywał radykalne zerwanie z apanażami władzy, likwidację kart płatniczych oraz gabinetów politycznych. Tymczasem ta sama Beata Szydło przyznała sobie samej wysoką nagrodę, a 15 mln wydatków sił zbrojnych i setki kart tłumaczono faktem, że przecież za Platformy było identycznie. Problem w tym, że miało być lepiej.
Zmiany pachnące populizmem
Prawo i Sprawiedliwość w okresie kampanii wyborczej jawiło się jako antyteza ”Polski resortowej”. Układom i bogaceniu się na polityce wypowiedziano wojnę, w której bronią miała być skromność i roztropność. Jak po dwóch lat sprawowania władzy oderwano się od tych zapowiedzi, świadczy poniedziałkowa konferencja Mateusza Morawieckiego, który nagle większość wspomnianych obietnic chce wprowadzić na raz, ostrym cięciem. Niestety podobne rozwiązania to wylewanie dziecka z kąpielą.
Owszem, polska polityka potrzebuje dzisiaj gruntownej restrukturyzacji, racjonalizacji wydatków oraz przejrzystości. Skoro samo sprawozdanie finansowe Komisji Nadzoru Finansowego zawiera 27 stron wydatków pisanych małym druczkiem, wśród których znajduje się kurs narciarski dla urzędników o wartości ponad 100 tys. zł, to co dopiero musi się dziać w naprawdę dużych ministerstwach? Odchudzanie gabinetów politycznych, redukcja etatów ministerialnych to dobre pomysły, ale idą one w parze z niebezpiecznym populizmem.
Państwo musi być sprawne, a nie “tanie”
Choć jak zapowiedział premier, podobne zabiegi przyniosą 20 mln zł oszczędności, nie rozumiem, dlaczego musi im towarzyszyć zamrożenie wynagrodzeń we wszystkich resortach? Dlaczego nagle nagrody okazują się wstydliwe, ale ci, którzy je dostali, nie mają zamiaru zwrócić otrzymanych pieniędzy? W jakim stopniu administracja nagle stanie się sprawniejsza, jeśli nie zmienią się ludzie, ale po prostu będzie ich mniej? Jak na eksperckie stanowiska ściągać autentycznych ekspertów, którzy mając do wyboru znacznie lepiej płatny sektor prywatny, zazwyczaj idą w tym kierunku?
Zmiana proponowana przez Mateusza Morawieckiego byłaby dobra i rozsądna, gdyby nie opierała się na fundamencie populizmu i ucieczki od aktualnych problemów wizerunkowych rządzących. Czy nie dałoby się zredukować liczby etatów, ale za to urealnić wynagrodzenia i dostosować je do autentycznej odpowiedzialności, którą dźwigają na barkach ministrowie i wiceministrowie? Czy nagród nie można przyznawać selektywnie, tylko za naprawdę ważne osiągnięcia? W interesie wszystkich podatników jest zatrudnianie ludzi, którzy dostają godne wynagrodzenie za dobrze wykonaną pracę. Problem leży zatem nie tyle w cięciach finansowych i pozowaniu na ideowych sługach społeczeństwa, ale państwie zarządzanym w modelu managerskim. Tego wymagajmy od polityków i za to ich rozliczajmy, a nie za efektowne gesty.
Marcin Makowski dla WP Opinie