Sezon na Komorowskiego. Czy w krytyce można pójść o krok za daleko?
Będę teraz śmiertelnie poważny. Już nawet mnie męczy ciągłe wytykanie kolejnych potknięć w kampanii Bronisława Komorowskiego. Wajcha została przełożona, obecny prezydent stał się synonimem obciachu i strzela się do niego jak do kaczek. Kolejne hasztagi, złośliwe memy, łapanie za słówka podczas warszawskich spacerów. Sam przykładam do tego rękę, ale w pewnym momencie zacząłem się zastanawiać. A może przesadzam?
Czym de facto różni się obecna kpina z Bronisława Komorowskiego, od słynnego „przemysłu pogardy” wobec Lecha Kaczyńskiego? Większą ilością wpadek tego pierwszego? Nieco mniejszą skalą? Ponieważ coraz bardziej frapuje mnie ten problem, postawiłem sobie proste i szczere zadanie. Ze spokojem i największym obiektywizmem, na jaki będzie mnie stać, prześledzę jeden dzień z kampanii obecnego prezydenta, znajdując pozytywny element, który będę mógł opisać. Tak też środa zaczęło się niemrawo, serią zdjęć z dziećmi złapanymi przypadkiem pod Centrum Nauki Kopernik. Slefie i autografy, selfie i autografy. Później robiło się już tylko gorzej – niewygodne pytania o tytuł „Człowieka Roku” Gazety Wyborczej czy zbywanie zagajeń o finansowanie partii z budżetu państwa. Zaczyna się – pomyślałem.
Wtem, jakby mogło być jeszcze trudniej, przed samym prezydentem pojawiła się niepełnosprawna kobieta na elektrycznym wózku, która bardzo nieprzyjemnym i podniesionym głosem wylewała przed Bronisławem Komorowskim żale na system. – Ja jako inwalidka mam 37% zniżki na komunikację, a studenci 51% – powiedziała. – Studentom pani żałuje? – zapytał prezydent. Szybko opadły mi ręce. No tak, kolejny strzał w kolano. Tym gorzej, że cała sytuacja przeciągała się do nieznośnych rozmiarów.
Komorowski szedł dobrych kilka minut, słuchając lamentu niepełnosprawnej osoby. Żaden polityk nie chciałby się znaleźć na jego miejscu. Kiedy sądziłem, że już nie może być gorzej, stała się rzecz dziwna. Prezydent wyjął telefon, i zamiast podjąć dialog z kobietą, po prostu zaczął rozmawiać, jak gdyby ją ignorował. Moment ten błyskawicznie podchwycił „polityczny Twitter”, nie pozostawiając suchej nitki na zachowaniu Komorowskiego.
Później sytuacja obróciła się jednak jak o 180 stopni. Okazało się, że telefon nie miał na celu zbycia natrętnej osoby, tylko załatwienie jej pomocy za pośrednictwem Ireny Wóycickiej, sekretarz stanu w KPRP ds. społecznych. – Mam to! – wykrzyknąłem. To jest ten jeden, pozytywny moment. Kiedy po chwili Bronisław Komorowski uściskał wyraźnie zdziwioną kobietę i zaprosił ją na rozmowę do swojego gabinetu, sądziłem, że wreszcie w serii jego spektakularnych potknięć kampanijnych, pojawił się jasny punkt. Przekaz, na którym będzie można bazować przez resztę kampanii.
I wiecie co się okazało? Że WSZYSTKO za plecami prezydenta podpowiadała Jowita Kacik, pracownica Kancelarii. Przytulenie, pytanie o stan zdrowia, telefon, zaproszenie do Pałacu Prezydenckiego. Za Bronisławem Komorowskim stała sufler, nieodstępująca go na krok. Sugerująca każdy z normalnych ludzkich odruchów.
Nie wiem już, jak się do tego odnosić, chyba po prostu na jakiś czas wyłączę telewizor. Ale przed tym, mały apel: błagam, niech ta kampania się już skończy. To jak kopanie leżącego.