Przegrywamy walkę o historię

Przegrywamy walkę o historię


Kategorie

Gdyby Państwo nie wiedzieli, siedemdziesiąt lat temu na Wołyniu miała miejsce „czystka etniczna ze znamionami ludobójstwa”, ale nie „ludobójstwo”. Tak zadecydował polski Sejm. Od dłuższego czasu na własne życzenie przegrywamy walkę o pamięć. Zarówno w wymiarze wewnętrznym jak i międzynarodowym. Niestety, historia nie umie bronić się sama, a my nie umiemy o nią walczyć.

Na początek kilka obrazków. Dwa tygodnie temu do Krakowa przyjechała niemiecka ekipa telewizyjna. Kręcili program o kulturze i historii miasta, który pomagałem organizować. Mało interesowało ich wielowiekowe dziedzictwo, dwa z trzech dni zdjęciowych spędzili natomiast na Kazimierzu. Pod koniec zapraszamy znanego profesora. „Is he Jewish” – pada pytanie. Nie jest. „That’stoobad” – słyszę odpowiedź.

Kolejna rocznica ludobójstwa na Wołyniu, w którym z rąk UPA życie traci około 100 tys. Polaków. Sejm odrzuca uchwałę nazywającą zbrodnie po imieniu, na korytarzu wiesza się natomiast galerie „represjonowanych homoseksualistów”. „Musimy dążyć do pojednania i nie możemy prawdą dzielić” -zaczepiona przez dziennikarzy odpowiada Ewa Kopacz. Na Ukrainie o sprawie się nie mówi, to była walka wyzwoleńcza.

Jeszcze nie milkną echa dyskusji o serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”, w którym Armię Krajową przedstawiono jako słabo zorganizowaną bandę antysemitów. Konkluzja superprodukcji jest jasna: młodych niemieckich bohaterów odczłowieczyła wojna, myśmy wyssali nienawiść z mlekiem matki. Serial został sprzedany do Stanów, zobaczy go pół świata – whocares?

Kiedy ofiary stanu wojennego po dziś dzień żyją na skromnych emeryturach, a wielu morderstw nikt nie kwapi się rozliczyć – gen. Jaruzelski obchodzi w ekskluzywnym hotelu swoje 90. urodziny a gen. Kiszczak (którego stan zdrowia nie pozwala rzekomo na odbycie rozprawy) – grilluje w kąpielówkach na Mazurach.

Jaki jest wspólny mianownik przytoczonych scenek? Na własne życzenie przegrywamy walkę o pamięć. Zarówno w wymiarze wewnętrznym jak i międzynarodowym. Niestety, historia nie umie bronić się sama, a my nie umiemy o nią walczyć. Choć wiele osób jak ognia unika zwrotu „polityka historyczna”, na jawne zniekształcanie obrazu przeszłości nie mają odpowiedzi innej, niż mocne przymrużenie oczu. Przecież nie jesteśmy wystarczająco silni. Jeszcze kogoś obrazimy, z kimś będziemy musieli się pokłócić. Z resztą, walka o swoje to synonim faszyzmu.

Kiedy Jarosław Kaczyński wspomniał o tym, że budowane w Gdańsku Muzeum II Wojny Światowej musi reprezentować polski punkt widzenia – establishment niemal zadrżał w posadach. Jak to? Przecież na studiach uczy się, że historia jest jedna; to zbiór chronologicznie ułożonych faktów, które obudowuje się kontekstem. Tak samo jak nie ma „polityki biologicznej” albo „fizycznej”, nie powinno być mowy o manipulowaniu dziejami – twierdzą. Problem leży jednak znacznie głębiej, i nie chodzi w nim o to co Hitler nazwał kiedyś „pisaniem historii przez zwycięzców”. Polska nie musi pisać historii na nowo, tylko stanowczo domagać się prostowania kłamstw. W naszej przeszłości mamy wystarczająco dużo heroicznych chwil, aby oczekiwać czegoś więcej, niż spoglądania na Kraków przez pryzmat getta, a na Lublin tylko w kontekście Majdanka.

Niestety tak dla wielu obcokrajowców wygląda teraz Polska – jeśli w ogóle cokolwiek o niej myślą. Odległy, zimny kraj, w którym rozegrał się dramat Holocaustu, po części także za jego przyzwoleniem. Czemu się dziwić, jeśli sami podcinamy sobie skrzydła w imię hołubienia bożka politycznej poprawności? W polityce zagranicznej wolimy „łączyć zamiast dzielić”, rozumiejąc przez to np. zacieranie prawdy o horrorze Wołynia. Na własnych podwórku jak w bagnie taplamy się w kompromis z nierozliczonym komunizmem, patriotami nazywając Moskiewskich aparatczyków.

Mamy piękny kraj, kapitalnych ludzi, którzy kreatywnością nie ustępują swoim rówieśnikom z zachodu. Dlaczego jedyne na co nas stać to plastikowe superprodukcje z Szycem i Adamczykiem? Jestem głęboko przekonany, że historia musi być nauką opartą na faktach, ale nawet najmocniej ugruntowane źródłowo monografie potrzebują wybrzmieć echem szerszym, niż uniwersyteckie debaty i spotkania kół naukowych. Warto o polityce historycznej porozmawiać na serio. I nie jako walce o dobry PR tylko autentyczny, polski punkt widzenia. Nie tylko mamy do niego prawo, ale jesteśmy go winni minionym pokoleniom.