Prawicowy „test Barona Münchhausena”
Jest coś zadziwiającego w tym, jak prawica – gdy już dojdzie do władzy – radzi sobie z presją. A właściwie, jak sobie z nią nie radzi, z czasem z sojuszników, zamieniając się w śmiertelnych wrogów. W wielu przypadkach groźniejszych od lewicowo-liberalnych mediów, których lamenty nad kolejnym końcem demokracji można zbyć machnięciem ręką. Z taką refleksją wchodzę w trzeci miesiąc serialu rekonstrukcyjnego, który wita nas groźbami cofnięcia poparcia dla Andrzeja Dudy, albo zerwaniem koalicji, gdyby nie daj Bóg, minister Ziobro został poproszony o dymisję.
Jeśli ktoś oczekiwał, że przeczyta w tym felietonie kiedy dokładnie, jak i dlaczego właśnie pod koniec pierwszej kadencji upadnie rząd Zjednoczonej Prawicy, srogo się zawiedzie. Nie sądzę, aby taki scenariusz był możliwy. Nawet jeden sondaż IBRiS-u dla ”Rzeczpospolitej”, w którym PiS i koalicjanci zbliżają się do procentowego poparcia PO i Nowoczesnej, niewiele w politycznej układance zmienia. Zjednoczona opozycja jest bowiem jak potwór z Loch Ness. Można nim straszyć niesforne dzieci, ale nikt go nigdy nie widział, ani za płetwę nie złapał. Patrząc jak cynicznie Ryszard Petru został rozegrany przez Grzegorza Schetynę, i w jakiej atmosferze nowa prezes partii Katarzyna Lubnauer zasiada ponownie do stołu negocjacyjnego, przynajmniej na tym polu pozwala politykom prawicy odetchnąć z ulgą. Przynajmniej przez jakiś czas z tego zakwasu chleba nie będzie. Są jednak inne, poważniejsze problemy. Chodzi o wewnątrzkoalicyjne przeciąganie liny, do którego włączyli się co bardziej prominentni politycy oraz sympatyzujące z nimi media.
Macierewicz albo śmierć
Chyba najbardziej reprezentatywny przykład tego zjawiska, bo napisany z otwartą przyłbicą i bez kamuflowania intencji, stanowi niedzielny felieton Tomasza Sakiewicza pt. ”Nie powielać polityki PR”. Redaktor naczelny ”Gazety Polskiej” bez owijania w bawełnę wskazuje w nim na prawicowych wichrzycieli, którym nie w smak premierostwo Jarosława Kaczyńskiego. “W Internecie czy w mediach społecznościowych widać wyraźnie kampanię dyskredytacji Jarosława Kaczyńskiego podważając jego zdolność do rządzenia krajem. Kampania bardzo mocno jest animowana przez wrogie rządzącemu obozowi media, ale powielana jest też przez część tych prawicowych, wspieranych zresztą przez kilku prezesów spółek skarbu państwa” – twierdzi, i od razu zadaje kluczowe pytanie. A na czyj młyn jest to woda? Sakiewicz przekonuje, że brak wiary w możliwość udźwignięcia tego zadania przez prezesa, to samospełniająca się przepowiednia o jego niskim poparciu społecznym, a suma summarum ”izolacja prezesa PiS i oddanie realnej władzy różnym grupom interesu”. Najgorzej.
Oczywiście redaktor Sakiewicz sam jest jak żona Cezara, poza wszelkimi podejrzeniami o sympatyzowanie z konkurencyjnymi ministerialnymi lobby oraz podległymi im spółkami państwa. Dlatego jedynie bezinteresownym patriotyzmem i lękiem o stan państwa można tłumaczyć konkluzję felietonu, która rozpatruje scenariusz możliwego odwołania Antoniego Macierewicza. ”(…) jeżeli prezydent doprowadzi do jego dymisji, nie zagłosuję na Andrzeja Dudę w żadnych wyborach, nawet gdyby jego miejsce miał zająć Tusk. Widzę jeszcze dla niego drogę odwrotu i nie chodzi o to, czy ma szanse w wyborach prezydenckich, bo moim zdaniem nie ma już żadnych, ale o to, jak zapamiętają go ci, dzięki którym wygrał” – łaskawie zawyrokował redaktor, na co współpracownik prezydenta, Marcin Kędryna, odpowiedział na Twitterze w krótkich żołnierskich słowach: ”O, nowy sojusznik Donalda Tuska!”. Jak by się wypadki i koleje rządzenia nie potoczyły, tego rowu nie da się już raczej zasypać.
Wojny frakcyjne
Atmosfery wewnątrz obozu prawicowego nie ocieplają również przeciekające do mediów plotki o tym, jakoby niektórzy twardogłowi w partii rozpatrywali odsunięcie prezydenta od władzy, gdyby ten zdecydował się na wojnę totalną, czyli kolejne weta. Jak podaje ”Fakt”, pretekstem miałyby być niekonstytucyjne zapisy w prezydenckich projektach ustaw reformujących KRS i SN. Po postawieniu konkretnych zarzutów, Andrzej Duda miałby stanąć przed Trybunałem Stanu, i jak mówi polityk PiS w rozmowie z tabloidem: ”To skutkuje zawieszeniem pełnienia urzędu. Obowiązki prezydenta przejmuje marszałek Sejmu”. Oczywiście spekulacje te błyskawicznie zdementowała rzecznik klubu parlamentarnego PiS Beata Mazurek, ale naprawdę nie trzeba być politycznym geniuszem, żeby dostrzec, że nawet bez groźby odsunięcia od urzędu, relacje na tym prawicowym odcinku wieją chłodem.
Na ostro idzie również na rynku personalnych spekulacji, związanych z rekonstruowaniem premierostwa. W najważniejszych prawicowych mediach, w zależności gdzie w danym tygodniu powiał wiatr, „na pewno” premierem miał zostać Jarosław Kaczyński, stanowisko miała utrzymać Beata Szydło, albo rzutem na taśmę miał wskoczyć Mateusz Morawiecki. Nawet dzisiaj, gdy do godziny zero zostaną najprawdopodobniej już tylko dni, te trzy wykluczające się scenariusze funkcjonują równolegle, podsycane tam, gdzie więcej da się przy tym w krajobrazie po bitwie. „Nowym premierem na dziś ma zostać Mateusz Morawiecki. Prawie na pewno. Prawie, bo to jednak trudna układanka. A stawka wysoka. Zmieni się więcej, niż wielu sądzi” – czytamy w tygodniku ”Sieci Prawdy”. Dodajmy do tego ministrów walczących o utrzymanie pozycji, a wraz z nimi, powiązane kontraktami media, i ujrzymy obraz, któremu daleko od kreowanego w opozycyjnych mediach ”autorytarnego monolitu”.
Krucha koalicja
O tym, na jak kruchych podstawach opiera się obecna koalicja władzy, niech świadczy wypowiedziane teoretycznie bez żadnego powodu zdanie Patryka Jakiego. W krótkim wywiadzie dotyczącym reprywatyzacji dla portalu wpolityce.pl, wiceminister sprawiedliwości nagle odpalił bombę pod tytułem: ”gdyby komuś przyszło do głowy, żeby dymisjonować ministra Ziobro, to musiałby wziąć odpowiedzialność za rozpad koalicji, której my jesteśmy lojalnym członkiem”. Choć w tej chwili ”nie widzi powodów do rozwalania koalicji”, to przecież nikt nie mówi o możliwym rozwodzie w małżeństwie, w którym wszystko układa się jak w sielance. Prawda? Na pytanie dziennikarza o to, czy podobna zapowiedź nie brzmi jak groźba, Jaki odparł: ”my mamy realne sukcesy. To by oznaczało, że ktoś podjąłby decyzję, żeby rozbijać na przykład całą grupę w ministerstwie sprawiedliwości, która się wyspecjalizowała w walce z mafią reprywatyzacyjną. Albo grupę, która ściga dzisiaj przestępstwa vatowskie Z jakiego powodu to rozbijać?”. No właśnie, komu może zależeć i kto ma realny wpływ na przekreślenie takiego success-story? Przecież nie opozycja.
I to właśnie nie z nią, ale ze spójnością we własnych szeregach może dzisiaj przegrać polska prawica. Nie jest to konstatacja specjalnie odkrywcza, ale przeciągająca się w nieskończoność rekonstrukcja pozwoliła odsłonić przypominające rok 2007 pokłady genu autodestrukcji. Poszczególne koterie, zaburzenie przepływu informacji, paraliż decyzyjny, obstawienie się spółkami skarbu państwa, większa lojalność w stosunku do konkretnego ministra, niż do premiera czy prezydenta – to realne problemy, które nie teraz, nie za dwa lata, ale być może podczas następnej kadencji, mogą być bezpośrednią przyczyną krytycznej destabilizacji obecnego obozu. Tak jak dla Platformy było oderwanie od rzeczywistości i ocenianie transformacji przez pryzmat rosnącego PKB, a nie ze względu na realne zadowolenie obywateli z poziomu życia. Oczywiście tak w życiu, jak i w polityce, nic nie jest zdeteminowane i błędem byłoby założenie, że aktualne problemy są z kategorii tych fatalistycznych, a cały obóz stoi przed wyborem Antygony. Pozostając jednak przy literackich analogiach, prawdziwym testem z rządzenia będzie dla obecnego gabinetu będzie „próba Barona Münchhausena”. Jeśli władza będzie umiała wyciągnąć się sama za włosy z bagna, a ma ku temu wszelkie możliwości, autodestrukcji da się uniknąć.