„Polskie obozy koncentracyjne” po wojnie, czyli cyniczna zabawa historią
Jeszcze nie uporaliśmy się z kłamstwem o „polskich obozach śmierci” podczas II wojny światowej, a już pojawia się nowa efektywna teza. „Polskie obozy koncentracyjne” były, ale po pokonaniu Niemców. Na miejscu, gdzie wcześniej dochodziło do Holokaustu. Co z tego, że zakładane przez narzucony siłą rząd i nadzorowane przez sowietów? Niektórym sam fakt, że zarządzali nimi polscy komuniści wystarczy, aby stwierdzić, że jako naród niczym nie różniliśmy się od zmierzających do eksterminacji całej rasy hitlerowców. To skandal.
Jest rzeczą oczywistą, że ludzka pamięć bywa zawodna. Nasz mózg chcąc wprowadzić porządek do natłoku wspomnień, niejednokrotnie uzupełnia je wydarzeniami, które nie miały miejsca. Dokonuje logicznej heurystyki, działa selektywnie, zawodzi nas i oszukuje. Dlatego społeczeństwa potrzebują historii. Bez niej bylibyśmy skazani na kakofonię subiektywnych ocen rzeczywistości, której często nie da się zrozumieć, jeśli nie spojrzy się szerzej. Właśnie przez pryzmat nauki, która używając obiektywnej metodologii, pozwala wykroczyć poza osobiste doświadczenia. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ coraz częściej odnoszę wrażenie, że historia pada ofiarą emocji, ukrytych agend, polityki i chęci uczynienia z niej wygodnej pałki do okładania po głowie ideowych oponentów. Chcemy się z historii rozliczać, przepraszać, wyznawać winy, jednocześnie popełniając grzech ahistoryczności. Ignorancja przestaje być wstydliwa, a zaczyna służyć jako element promocji. Żydowski profesor oskarża Polaków o Holokausć , samemu w swoim wywodzie popełniając kompromitujące go błędy faktograficzne. Niemieckie media po raz setny piszą o „polskich obozach śmierci” , choć żaden z członów tego terminu nie jest prawdziwy. I nawet nie potrafią po przegranym procesie wytoczonym im przez polskiego więźnia Auschwitz, uczciwie przeprosić.
Tacy sami jak Niemcy?
Niestety do tej napiętej sytuacji trzeba dołączyć kolejną beznadziejną wojnę, toczoną nie tyle o prawdę historyczną, co o usprawiedliwienie użytecznych marketingowo sloganów. Właśnie tak rozumiem zamieszanie wokół książki reportera Marka Łuszczyny, pt. „Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne”. Autor stawia w niej tezę, że co prawda nie w trakcie, ale zaraz po wojnie istniały nad Wisłą „polskie obozy koncentracyjne”. Na ich terenie, w przejętej po Niemcach infrastrukturze, Polacy mordowali Ślązaków, Ukraińców, Niemców i swoich współobywateli. Robili to przy tym tak okrutnie, że niczym nie różnili się od ich wcześniejszych właścicieli. – Nie jesteśmy mesjaszem narodów, który wiecznie umiera za innych. Potrafimy zachowywać się dokładnie tak samo niegodziwie, jak inne narody europejskie – mówi w wywiadzie dla WP autor. Prawda, że gotowy temat pod gorącą i upolitycznioną dyskusję? Nie trzeba było długo czekać, żeby przez media przetoczyła się ekscytacja podobna do tej, która towarzyszy książkom Grossa. „Będzie się działo, trzeba rozliczyć własne winy, odkłamać przeszłość, włożyć kij w mrowisko, w którym zrobiło nam się stanowczo zbyt wygodnie”.
Podobną argumentację słyszę zawsze, gdy autor ma świadomość, że nagiął nieco kontekst historyczny do współczesności, ale przecież zrobił to tylko dlatego, że temat mało znany a cel uświęca środki. – Patriotyzm to mówienie zarówno o pięknej historii, jak i o tych jej rozdziałach, których się wstydzimy. (…) Nie będę udawał Jarząbka i udawał, że nie wiedzieliśmy na co się decydujemy wybierając taki, a nie inny tytuł. Natomiast mam nadzieję, że wprowadzenie prawdziwej treści do sformułowania „polskie obozy koncentracyjne” spowoduje, że przestanie ono być mylone i nadużywane – tłumaczy Łuszczyna. Niestety oceniając po owocach jego książki, zrobił dokładnie odwrotnie. Żeby zrozumieć na czym polega jego błąd, trzeba jednak sięgnąć nie tylko do historii, ale również semantyki i definicji pojęć, które nie są tak wieloznaczne, jak mogłoby się wydawać.
Polskie czy komunistyczne?
Zacznijmy od pierwszej i najważniejszej dla całej książki tezy, tj. przekonaniu o tym, że podobnie jak Niemcy, Polacy również prowadzili „obozy koncentracyjne”. Skoro nie powinniśmy mówić o nazistowskich obozach, nie ma również, jak chce większość historyków, „obozów komunistycznych”. Tylko Polskie, ponieważ: – Nie można rozróżniać komunistów od Polaków – twierdzi autor. – W przestrzeni, w której się poruszamy mówiąc „niemieckie obozy”, „sowieckie łagry” czy „serbskie obozy” – a wszyscy zgadzamy się, że to poprawne sformułowanie – nie możemy używać przymiotnika komunistyczne czy stalinowskie, bo to nie są narodowości – mówi Łuszczyna. Z takim postawieniem sprawy nie można się zgodzić, choćby z powodu kilku fundamentalnych różnic. Praktycznie wszystkie zakładane w historii obozy koncentracyjne, od rosyjskich wybudowanych dla pojmanych konfederatów barskich, poprzez brytyjskie w czasie wojen burskich i niemieckie w obecnej Namibii, mają swoje umocowanie w suwerennych, choć zbrodniczych decyzjach danych władz. Nikt Niemcom nie narzucił władzy NSDAP na siłę, całą infrastrukturę wybudowano przy użyciu aparatu państwowego, który realizował niemiecką nazistowską politykę rasową. W Polsce sytuacja wyglądała zgoła inaczej.
Obozy pracy, takie jak choćby opisywany w „Małej zbrodni” obóz Zgoda w Świętochłowicach, tworzone były nie dlatego, że suwerenna polska władza państwowa podjęła stosowne decyzje, ale z tego względu, że narzucony siłą przez Moskwę ustrój musiał stworzyć pozór zemsty na pokonanych Niemcach, przy okazji w obozach mordując Polaków, którzy na dyktaturę sowietów zgodzić się nie chcieli. Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, któremu podlegała Zgoda, nie był legalnym reprezentantem władz polskich. KL Auschwitz-KL Eintrachthütte, na terenie którego funkcjonowała placówka, nie był nawet przejęty przez polską armię – uczynili to jak w większości przypadków żołnierze Armii Czerwonej. Akty prawne, którymi kierowano się przy doborze więźniów, zostały narzucone siłą i podyktowane przez Stalina. Komuniści, korzystając z zapisów dekretu PKWN, niejednokrotnie zamykali również byłych żołnierzy Armii Krajowej, których łapał m.in. obce służby NKWD, w których gestii spoczywało również „dysponowanie” pojmanymi jeńcami wojennymi. – Pisząc książkę w niewielkim stopniu opierałem się na źródłach historycznych, a w większym na mówionych. Ludzie, z którymi rozmawiałem, ci, którzy będąc dziećmi siedzieli w tych obozach, mówili o Polakach. Pewnie, mogłem im powiedzieć, że zeznania zeznaniami, ale my tu mamy historiozoficzną wykładnię, że to byli komuniści a nie Polacy, ale to byłoby niepoważne… – twierdzi Łuszczyna.
Szkoda, że choć jak sam przyznaje – nie posługiwał się źródłami historycznymi i nie chce mówić o historiozofii – samemu rości sobie pretensje do formułowania mocnych, acz fałszywych historycznie tez. Obozy pracy na terenie polski, choć częściowo prowadzone i zarządzane przez Polaków, nigdy nie były polskie, w takim sensie jak Auschwitz był Niemiecki. Między tymi sytuacjami nie ma analogii. Swoją drogą ciekawe, że choć reporter twiedzi, iż „nie można odróżnić komunistów od Polaków”, sam używa następującego koszmaru semantycznego: – Do ich (obozów pracy w Polsce – przyp. M.M.) stworzenia wykorzystano nienaruszoną infrastrukturę nazistowską, porzuconą przez wycofujące się załogi niemieckie – przekonuje w rozmowie z „Newsweekiem”. Jeśli dobrze rozumiem, komuniści to Polacy, ale Niemcy to nie naziści. Kim jest tajemniczy lud nazistów i czym charakteryzuje się „nazistowskość” infrastruktury, tego już nie tłumaczy.
Narodowość oprawców wszystkiego nie wyjaśnia
Jeśli zatem można obalić tezę, że pod względem prawnym, jak i intencjonalnym, obozy pracy zakładane w Polsce, polskie nie były, jaki argument pozostaje dla obrony wykładni „Małej zbrodni”? Oczywiście pojawiający się już w tekście zarzut, że służyli w nich Polacy. – W Jaworznie nie pracowali ludzie przywiezieni przez komunistów na czołgach (…) – przekonuje autor. Zgoda, w wielu przypadkach komendantami obozów o bardzo różnym stopniu rygoru i zbrodniczości byli Polacy, a zwykli ludzie często wobec braku alternatywy godzili się wykonywać w nich prace porządkowe w zamian za skromne uposażenie. Tylko co to zmienia, skoro powód ich istnienia nie był związany z interesem Polski, tylko Rosji sowieckiej? Przyznaje to nawet sam Autor, który wprost twierdzi, że nie miały one żadnego zastosowania ekonomicznego. Więcej, szalejące w nich epidemie były nawet problemem dla polskich komunistów, którzy m.in. z tego względu zamknęli obóz w Świętochłowicach po kilku miesiącach funkcjonowania. Gdyby narodowość ludzi pracujących w obozach koncentracyjnych definiowała ich afiliację państwową, trzeba byłoby stwierdzić, że część z nich była Żydowska i Ukraińska. Wiemy przecież o setkach Żydowskich kapo, którzy wykazywali się m.in. w Auschwitz ogromną brutalnością w katowaniu swoich rodaków. Podobnie zachowywali się również wcielani do służb pomocniczych Ukraińcy. Dlaczego zatem nie mówimy o Żydowskich obozach koncentracyjnych? Bo takie twierdzenie jest absurdem w sytuacji, gdy kto inny pociąga za sznurki i ponosi za ich istnienie odpowiedzialność.
Zresztą, gdyby chcieć wyciągnąć ostateczne konsekwencje z wykładni Marka Łuszczyny, można stwierdzić, że nawet opisywana przez niego Zgoda, nie była polska. Przecież kierował nią cechujący się brutalnością Żyd polskiego pochodzenia Salomon Morel. Jak donoszą relacje świadków, wydłubywał więźniom oczy łyżką, katował ich w swoim gabinecie tak długo, aż zamieniali się w bezkształtną masę, bił kobiety w ciąży. W baraku nr 7, przeznaczonym dla więźniów z NSDAP, urządzał seanse tortur, witając byłych nazistów stwierdzeniem, że jako Żyd i były więzień Oświęcimia, „jego największym pragnieniem jest zemsta na Niemcach” oraz sprawi, że będzie „gorzej niż w Auschwitz”. W latach 90., gdy rozpoczęto proces za zbrodnie, których się wtedy dopuścił, wyemigrował do Izreala, który do końca konsekwentnie odmawiał ekstradycji swojego obywatela. Szukanie odpowiedzialności za powojenne przestępstwa, których dokonano na terenie komunistycznych obozów w Polsce tylko kluczem narodowości osób, które w nich pracowały, może być zatem karkołomne. I prowadzić do fałszywych konkluzji. Nie bez powodu komunistyczne władze przekonywały mieszkańców Śląska, że do obozu trafiają wyłącznie Niemcy oraz kolaboranci. Wiedziano bowiem, że w społeczeństwie nie ma poparcie dla zbrodni, których dokonywano na ich terenie. W III Rzeszy niemieckiej nie trzeba było niczego specjalnie tuszować. Wszyscy wiedzieli, że Żydzi nie zostali wysłani na Madagaskar, a co do szczegółów – zostawiono je władzy.
Obóz a sprawa polska
I już zupełnie na koniec, jest jeszcze jedna rzecz, która wymaga komentarza. Marek Łuszczyna w swoim reportażu w prowokacyjny sposób stawia znak równości pomiędzy niemieckimi obozami koncentracyjnymi, a tymi, które korzystając z pozostawionej infrastruktury otwierali na ich miejscu „Polacy”. – Warunki w polskich obozach nie odbiegały od tych panujących w obozach prowadzonych przez nazistów. Głód, choroby, katorżnicza praca, terror – mówi w rozmowie z „Newsweekiem”. To trzecia teza „Małej zbrodni”, jednocześnie uzupełniona o opinię, że pod tym względem Polacy potrafią być tak samo bestialscy, jak Niemcy, którzy zakładali Auschwitz, Treblinkę czy Majdanek. Co w niej fałszywego? Dwuznaczne użycie terminu „obóz koncentracyjny”. Choć w definicji oznacza on miejsce masowej koncentracji wrogów politycznych, którzy doznają represji bez oficjalnych wyroków, kiedy używamy go w stosunku do tego, co zrobili Niemcy podczas II wojny światowej mieszamy porządki. W rzeczywistości III Rzesza niemiecka stworzyła bowiem nie tylko obozy koncentracyjne, co ich nową „kategorię”, tj. obozy śmierci, zwane inaczej obozami zagłady. Na ich terenie w sposób przemysłowy eksterminowano nie tylko przeciwników politycznych, ale przede wszystkim rasę. W wyniku tych działań, które trwały ponad pięć lat, śmierć poniosło kilka milionów Żydów oraz przedstawicieli niemal wszystkich narodowości, w tym Polaków.
Obozy zakładane przez komunistów choć były koncentracyjne i zbrodnicze, nie miały niczego wspólnego z brutalną i precyzyjną machiną śmierci, którą utworzyli Niemcy. Większość z nich zamknięto krótko po wojnie, a głównie w wyniku złych warunków sanitarnych zginęło na ich terenie około 60 tys. osób. Liczba przerażająca, ale trudna do zestawienia z dziełem poprzednich włodarzy obiektów. – Jesteśmy takim samym narodem europejskim, jak każdy inny! Nie rozumiem naszego przeświadczenia, że jesteśmy inni. – twierdzi reportażysta. Myślę, że tutaj jest pies pogrzebany. Co z tego, że w swojej książce opisuje zbrodnie, które rękoma Polaków wykonywali sowieccy komuniści? Co z tego, że jego zdaniem trzeba rzucić światło na te okropności, skoro ostateczna konkluzja „Małej zbrodni” brzmi następująco. – Stalinizm w Rosji: najbardziej zbrodniczy system w historii świata. Hitleryzm w Niemczech: trudno powiedzieć, czy gorszy czy lepszy od stalinizmu, ale również zbrodniczy. Ale stalinizm w Polsce? Lepszy od nich obydwu! Nie! Był tak samo bestialski. Myśmy to ukryli, ocenzurowaliśmy wiedzę na temat naszej przeszłości – mówi w wywiadzie dla WP autor. Aż chce się powiedzieć – znaj proporcje, mocium panie. Owszem, Polacy potrafili mordować jak każdy inny naród na świecie, ale jak żaden, wykazali się heroizmem i odwagą, na którą nie było stać ówczesnej Europy. Nigdy nie zhańbili się państwową kolaboracją z Niemcami, nie wystawili jednostek do Waffen SS. Przy najbrutalniejszej okupacji podczas II wojny światowej, wykazali się najbardziej spektakularnym oporem. I to jest prawda o polskiej historii, ujęta we właściwej skali. A nie paranaukowe opowieści o tym, że właściwie niczym nie różniliśmy się od zwolenników Hitlera. Owszem, różniliśmy się wszystkim.