„Polacy zrobili Holocaust w czapkach z logo SS”. Może jednak warto zacząć uczyć się historii?
Doprawdy, żyjemy w ciekawych czasach, jeśli doradca prezydenta, profesor historii Tomasz Nałęcz, w wywiadzie radiowym bez cienia wahania mówi, że „(…) rozwinięte społeczeństwa za bardzo ku historii nie są zwrócone”. I to szczególnie, że słowa te wypowiada w tle potwornego faux pas szefa FBI, który o walny udział w Holocauście oskarżył Polaków. Jeśli dodamy do tego obrazu wydarzenie pozornie z innej galaktyki: wystąpienie niegdyś świetnego pisarza, dziś ćwierćcelebryty Michała Witkowskiego w kapeluszu z logo SS – wszystko zaczyna się nam układać w niepokojący obraz. Nie tylko nie umiemy walczyć o prawdę o naszej historii za granicą, ale sami, z ignorancją godną bolszewików rąbiących na opał zabytkowe meble w szlacheckich pałacach – pogrążamy się w zbiorowej amnezji.
Powstanie Warszawskie „już nas nudzi”, wracanie do Okrągłego Stołu – męczy, dociekanie historii w niektórych środowiskach zostało synonimem „radykalizmu” i rozdrapywania szczęśliwie zabliźnionych ran. Pamięć historyczna, po części zagospodarowana komercyjnie przez polską prawicę, która okładki pism zdobi stylizowanymi żołnierzami wyklętymi ustawionymi na tle wieżowców stolicy – staje się elementem walki politycznej. Od pamięci po jednej stronie chce się uciec, po drugiej czyni z niej propagandową tubę.
Jaki jest wspólny mianownik przytoczonych scenek? Co łączy SS-mański kapelusz Witkowskiego, dezaprobatę do „myślenia historycznego” Nałęcza i słowa dyrektora FBI Jamesa Comeya? Po pierwsze, zapominamy. Po drugie, chcemy zapomnieć. Po trzecie, nie potrafimy innym przypominać, jak wyglądała historia naszego kraju i jak rozkładały się w niej proporcje.
Pisałem już o tym wielokrotnie, ale napiszę jeszcze raz. Nawet, gdybym miał te słowa powtarzać do znudzenia: na własne życzenie przegrywamy walkę o pamięć. Zarówno w wymiarze wewnętrznym jak i międzynarodowym. Niestety, historia nie umie bronić się sama, a my nie umiemy o nią walczyć. Choć wiele osób jak ognia unika zwrotu „polityka historyczna”, na jawne zniekształcanie obrazu przeszłości nie mają odpowiedzi innej, niż mocne przymrużenie oczu. Przecież nie jesteśmy wystarczająco silni. Jeszcze kogoś obrazimy, z kimś będziemy musieli się pokłócić i wywołać nieprzyjemny, dyplomatyczny incydent. Jeśli teraz polski rząd wzywa „na dywanik” ambasadora USA i żąda od szefa FBI przeprosin, to dobrze, ale pobudka przyszła stanowczo za późno. Lata zaniedbań na polu promowania historii Polski przynoszą niechlubne żniwo. Dziś nikt nie oskarża o Holocaust Francuzów, którzy nie tylko utworzyli kolaboracyjny rząd i wysyłali własnych żołnierzy na front w mundurach Waffen-SS, ale z własnej inicjatywy urządzali łapanki Żydów i pociągami sypialnymi wysyłali ich do obozów koncentracyjnych w Rzeszy. Czy ktoś dzisiaj nazywa architektami Holocaustu np. Rumunię, Ukrainę, Belgów, Holendrów czy Rosjan, którzy z własnych obywateli wystawiali dywizje walczące pod znakiem swastyki?
Kiedy Jarosław Kaczyński wspomniał o tym, że budowane w Gdańsku Muzeum II Wojny Światowej musi reprezentować polski punkt widzenia – establishment niemal zadrżał w posadach. Przecież na studiach uczy się, że historia jest jedna: to zbiór chronologicznie ułożonych faktów, które obudowuje się kontekstem. Tak samo jak nie ma „polityki biologicznej” albo „fizycznej”, nie powinno być mowy o manipulowaniu dziejami – twierdzą. Problem leży jednak znacznie głębiej i nie chodzi w nim o to, co Hitler nazwał kiedyś „pisaniem historii przez zwycięzców”. Polska nie musi pisać historii na nowo, tylko stanowczo domagać się prostowania kłamstw. W naszej przeszłości mamy wystarczająco dużo heroicznych chwil, aby oczekiwać czegoś więcej, niż spoglądania na Kraków przez pryzmat Getta, a na Lublin tylko w kontekście Majdanka.
Niestety, tak dla wielu obcokrajowców wygląda teraz Polska – jeśli w ogóle cokolwiek o niej myślą. Odległy, zimny kraj, w którym rozegrał się dramat Holocaustu, po części także za jego przyzwoleniem. Czemu się dziwić, jeśli sami podcinamy sobie skrzydła w imię hołubienia bożka politycznej poprawności? W polityce zagranicznej wolimy „łączyć zamiast dzielić”, rozumiejąc przez to np. zacieranie prawdy o horrorze Wołynia. Na własnych podwórku jak w bagnie taplamy się w kompromis z nierozliczonym komunizmem, patriotami nazywając moskiewskich aparatczyków.
Mamy piękny kraj, kapitalnych ludzi, którzy kreatywnością nie ustępują swoim rówieśnikom z Zachodu. Dlaczego jedyne na co nas stać, to plastikowe superprodukcje z Szycem i Adamczykiem albo na siłę skandalizujący paździerz w stylu „Pokłosia”? Jestem głęboko przekonany, że historia musi być nauką opartą na faktach, ale nawet najmocniej ugruntowane źródłowo monografie potrzebują wybrzmieć echem szerszym niż uniwersyteckie debaty i spotkania kół naukowych.
Warto o polityce historycznej porozmawiać na serio, ponieważ jak pokazują ostatnie wydarzenia – od przeszłości po prostu nie da się uciec. I uciec od niej nie można. Chyba, że za cenę utraty własnej tożsamości. Tylko później nie dziwmy się, kiedy celebryta wkładający czapkę z logo SS powie, że „nie wiedział, że kogoś tym urazi”, a dyrektor FBI nazwie Polaków narodem współodpowiedzialnym za Holocaust. Jeśli my nie zadbamy o naszą historię, nikt nie zrobi tego za nas.