Pobudka z amerykańskiego snu
Opuszczone kościoły i katedry to czesty widok w Detroit

Pobudka z amerykańskiego snu


Gdyby Steven Spielberg z dnia na dzień postanowił nakręcić postapokaliptyczną superprodukcję, nie musiałby nawet budować planu filmowego. Jest w Ameryce miasto, które nadaje się do tego od zaraz. Detroit w przeciągu 50 lat z 2 milionów mieszkańców skurczyło się do 700 tys. Opuszczone fabryki, szkoły, szpitale i drapacze chmur, na stałe wpisały się w krajobraz dogorywającej metropolii. Przedmieścia zamieniają się w miejskie farmy, zdesperowany burmistrz sprzedaje domy za dolara, a statystyczny nastolatek ma większe szanse trafić do więzienia niż skończyć szkołę. Co takiego wydarzyło się w Detroit?

Upadek imperium

Są takie miejsca na świecie, w których czas nie tyle się zatrzymał, co zaczął cofać. Z dawnego imperium pozostały ruiny, a ludzie którzy zdecydowali się na przekór wszystkiemu zostać, snują się w odrętwieniu i z poczuciem frustracji. Jednym z takich miejsc jest Detroit, niegdyś czwarta co do wielkości metropolia Stanów Zjednoczonych, dziś najbardziej ponure miasto kontynentu. Na pierwszy rzut oka Detroit wygląda tak, jak gdyby bez zbędnych wyjaśnień i w dużym pośpiechu, ewakuowano większość jego mieszkańców.

Na wpół zapisane tablice i ciche korytarze szkół. Poprzewracane wózki inwalidzkie w zrujnowanych szpitalach. Rzędy pustych siedzeń i otwarty fortepian w imponującej, stylizowanej na hiszpański gotyk sali koncertowej. Obok tego, jak w scenariuszu do taniego posapokaliptycznego thrillera, walki psów w opuszczonych fabrykach, metaamfetamina produkowana w walących się domach na przedmieściach i przyroda, która powoli acz nieubłaganie odzyskuje zagrabioną jej niegdyś przez chciwość człowieka przestrzeń.

Nawet bez przywoływania tych dramatycznych scen, same statystyki przyprawiają o zawrót głowy. Mówiąc obrazowo – pod względem finansowym miasto jest nie tyle na skraju przepaści, co na dnie Rowu Mariańskiego. W budżecie brakuje około 300 milionów dolarów na podstawowe czynności komunalne takie jak wywóz śmieci czy sprzątanie ulic. Średnia cena za dom to 800 dolarów, choć zdarza się, że podniszczony szeregowiec w kiepskiej dzielnicy uzyskuje na miejskiej licytacji za cenę ledwo przekraczającą jednego dolara. Niestety, chętnych na kupno można szukać ze świecą. Nic dziwnego, jeśli w przeciągu kilkudziesięciu lat na obszarze metropolii opuszczono 95 tys. posiadłości, 85 tys. przedsiębiorstw, a średni dochód na rodzinę z najwyższego wskaźnika w Ameryce, spadł na przedostanie miejsce.

Nie lepiej jest z systemem szkolnictwa, który przy upartej postawie związków zawodowych i braku restrukturyzacji, notuje wyniki nieznane nawet w krajach Trzeciego Świata. Potencjalny uczeń szkoły średniej ma około 25% szans na to, że ukończy naukę z dyplomem. Prawie połowa dorosłych mieszkańców Detroit to funkcjonalni analfabeci, zasilający liczne w mieście gangi, które z przemocy i masowego podpalania domów uczyniły jedyny rodzaj dostępnej na przedmieściach rozrywki. Trudno się dziwić panującemu powszechnie poczuciu bezkarności, jeśli tylko trzy na dziesięć morderstw w Detroit znajduje swój finał w sądzie.

Paradoksalnie, w mieście zwanym „Motor City” nie ma korków, bo nie ma wystarczająco dużo samochodów na drogach zaprojektowanych dla dwóch milionów użytkowników. Cywilizowane życie tli się jeszcze w niewielkich enklawach, takich jak imponujące centrum miasta z wybudowanym w latach 70. kompleksem o dumnie brzmiącej nazwie – Rennesaince Center. Są to jednak zamknięte i szczelnie odgrodzone od zwykłych mieszkańców twierdze, na które mogą popatrzeć z daleka, jak na pomniki dawnej świetności. Pozostałe jeszcze, niegdyś nazywane „Wielką Trójką”, fabryki General Motors, Chryslera i Forda w niczym nie przypominają tętniących życiem taśm produkcyjnych z czasów prosperity. Dla porównania, w trzy lata po uderzeniu w wybrzeża Nowego Orleanu huraganu Katrina, stopień bezrobocia wzrósł w mieście do 11%. W Detroit, wynosi on 28,9%.

Spoglądając na ten pejzaż przywodzący na myśl rozłożone w czasie ekonomiczno-społeczne tsunami, wielu socjologów wyciąga smutne wnioski. Detroit to pierwsze, i być może jedne z wielu miast, nadchodzącej wielkimi krokami epoki post-amerykańskiej.

Arsenał Demokracji

Każda historia wielkiego upadku musi mieć jednak równie wielki początek. Aby zrozumieć, co faktycznie stało się w Detroit, musimy cofnąć się nieco w czasie i prześledzić losy miasta w chwili największej chwały oraz spojrzeć na niewidoczne dla ówczesnych mieszkańców, ale zapowiadające przyszłą klęskę symptomy rozkładu.

Detroit zostało założone przez francuskich osadników w 1701 roku lecz dopiero w pierwszej połowie XX wieku za sprawą Henry’ego Ford’a przeżyło prawdziwy rozkwit. Jego decyzja o zwiększeniu dniówki w zakładach produkcji taśmowej o połowę była jednym z najważniejszych wydarzeń industrialnej Ameryki. Do miasta zaczęli przyjeżdżać ludzie ze wszystkich zakątków Stanów Zjednoczonych, ale również Europy zachodniej i Polski. Bardzo korzystna stawka dzienna pomagała zapomnieć pracownikom Ford’a o ciężkich warunkach pracy, faktycznie czyniąc z nich klasę średnią. Pomysł wybitnego konstruktora samochodów był jak gdyby odwróceniem alienacyjnej teorii Marksa: robotnik, który zarabia wystarczająco dużo, sam staje się nabywcą wytwarzanego przez siebie produktu. Niestety, przyzwyczajenie do godziwej płacy i dobrych warunków socjalnych sprawiło, że kryzys w latach 20. i 30., sprowokował pierwsze konflikty na linii pracownicy – właściciele fabryk.

Sytuację jednak diametralnie odwróciła wojna. Wszystkie fabryki, w tym kompleks Packarda, uznawany ówcześnie za największą budowlę na świecie, przestawiono na produkcję zbrojeniową. Detroit, poza przydomkiem „Motor Town”, zaczęło również nosić miano „Arsenału Demokracji”, stając się wizytówką Amerykańskiego Snu. – Po wojnie miasto nadal kwitło. Amerykanie kupowali samochody, fabryki dbały o klientów, równocześnie zezwalając na działalność związków zawodowych – opowiada Łukasz Witkowski, prowadzący popularny podcast „Polskie Detroit”. To tu wybudowano pierwszą drogę szybkiego ruchu, taśmową linię produkcyjną i pierwszy hipermarket. Upojeni bogactwem i naiwną wiarą, że paliwo nigdy się nie skończy, architekci Detroit budowali coraz większe wieżowce i katedry, mające przyćmić swoim rozmachem średniowiecze.

Kiedy do gry wkroczył inny gigant motoryzacyjny – General Motors – rozpoczęła się prawdziwa orgia na czterech kółkach. Według filozofii firmy, samochód nie tyle służył do transportu, co do rozrywki, stając się nieodłącznym, nieekonomicznym i hałaśliwym synonimem amerykańskiego stylu życia.

Wojsko na ulicach

Niestety, beneficjentami wygód sielankowych przedmieść byli w większości biali, stanowiący w 1940 r. ponad 90% mieszkańców miasta. Segregacja rasowa, stopniowe przenoszenie się życia na suburbia i uzależnienie od samochodu, jako jedynego środka transportu, przełożyły się w prostej mierze na czynniki, które w latach 60. i 70. przy niepomyślnej koniunkturze paliwowej rozłożyły Detroit na łopatki. Czarnoskórzy mieszkańcy gett „Motor City” stopniowo stawali się coraz większą, sfrustrowaną i trudną do marginalizacji grupą. Sytuację dodatkowo pogarszała postawa policji, która wobec opryskliwego zachowania utożsamiana była nie z prawem, ale z supremacją białoskórych mieszkańców. Właśnie podczas interwencji policji w klubie nocnym w murzyńskiej dzielnicy doszło do zamieszek, które stały się jednymi z najbardziej krwawych w historii USA. W przeciągu dziewięciu dni zginęły 43 osoby, 467 zostało rannych, aresztowano ponad 7200 napastników, a prawie 2 tys. budynków spłonęło albo legło w gruzach. I choć dzięki interwencji Gwardii Narodowej udało się zaprowadzić porządek, dla wielu mieszkańców Detroit był to szok tak wielki, że zdecydowali się na przeprowadzkę.

Stopniowe zmiany w strukturze demograficznej miasta sprawiły, że już w połowie lat 70. było ono zamieszkałe w większości przez Afroamerykanów. – Jeśli dodamy to tego kryzys paliwowy, napływ japońskich samochodów na rynek amerykański i często egoistyczną działalność związków zawodowych, mamy przepis na spowolnienie wzrostu gospodarczego – komentuje Łukasz Witkowski.

Kolejni mieszkańcy przeprowadzili się na przedmieścia, miasto pustoszało. W 1974 roku następcą burmistrza Romana Gribbsa (a właściwie Romana Grzyba – syna polskich imigrantów) został pierwszy czarnoskóry burmistrz Detroit, Coleman Young. Przez wielu uważany za jednego z najlepszych burmistrzów w historii Ameryki, piastował swoją funkcję przez następnych 20 lat. Pomimo licznych sukcesów budził równie dużo kontrowersji, stając się ikoną odzyskiwania przez czarnoskórą populację miasta zajmowanych do tej pory przez białych stanowisk. Jak sam lubił często powtarzać: „Now it’s our turn”. Niestety, nawet najlepsze rządy nie mogły już cofnąć globalnej tendencji przesiadania się na bardziej ekonomiczne, głównie japońskie i niemieckie samochody. Przemysł motoryzacyjny, na sukcesie którego wybudowano całe miasto, stawał się powoli kulą u nogi.

Diabelskie Noce

W tym samym czasie Detroit było areną nie tylko ekonomicznej, ale również społecznej zapaści. W latach 70. i 80. na skalę masową zaczęto bowiem… podpalać domy. – Działo się to szczególnie często podczas tzw. „Devil’s Nigh”, czyli w noc poprzedzającą Halloween. Niekiedy dochodziło do ponad 800 podpaleń w ciągu jednego wieczoru. W 1995 roku ogłoszono że podpalanie domów nie będzie tolerowane i powołano do życia tzw. „Angel’s Night” – grupę liczącą dziś ponad 40 tys. wolontariuszy, którzy co roku od 29 do 31 października wyposażeni w krótkofalówki patrolują własnymi samochodami ulice Detroit. Od tego czasu podpalenia zdarzają się sporadycznie – opowiada Łukasz Witkowski.

Gdzieś w tym wszystkim miasto nadal umiało inspirować. Przecież to właśnie w Detroit powstało techno, tutaj zaczynał swoją karierę Eminem. Choć w latach 90. ceny paliw znowu zmalały, była to jednak chwilowa ulga dla miasta, które nadal nie potrafiło się zmienić. Zamiast inwestycji w nowe technologie, uparcie konstruowano popularne wtedy, paliwożerne Hummery. Niestety, „Motor City” nie miało ostatnimi czasy również szczęścia do ludzi, którzy nim rządzili. Wystarczy wymienić Kwame Kilpatricka, najmłodszego burmistrza w historii miasta, który po zaprzysiężeniu w 2001 roku uczynił z handlu gruntami miejskimi swój prywatny interes, który zaprowadził go ostatecznie do więzienia. – Choć w przeszłości Detroit rozwijało się bardziej dynamicznie niż Chicago. Dziś jest niechcianym, biednym i zapomnianym dzieckiem minionej epoki – podsumowuje Witkowski.

Jak zmniejszyć miasto?

Niemniej jednak, historia Detroit nie jest upadkiem całego modelu amerykańskiej cywilizacji, co raczej tej jej części, która w industrialnej gorączce złota i przy nadmiernym eksodusie na przedmieścia, zapomniała o koniecznej w ekonomii równowadze. W Detroit klęskę poniosła również specyficzna polityka socjalna, która oferowała pracownikom świadczenia znacznie przekraczające normy opłacalności. Dopóki państwo do wszystkiego dokładało, maszyna się kręciła. Dofinansowywano szkoły bez względu na wyniki, budowano kolejne, coraz bardziej oddalone od miasta dzielnice, społeczeństwo się atomizowało. Wreszcie swoją działkę do upadku „Motor City” dołożyły związki zawodowe, które wywalczyły równy system płac w każdej fabryce oraz kosztowne świadczenia medyczne, obejmujące np. laserową korekcję wzroku. Nadmuchany do granic możliwości balon w końcu musiał pęknąć.

Pomimo nieprawdopodobnych trudności, Detroit ma potencjał do tego, aby się zmienić. Dostęp do rzeki, łagodny klimat, znane kluby sportowe, infrastruktura, dzięki której szybko można podwoić liczbę mieszkańców, czy wiele zachowanych cudów architektury XX wieku, to tylko niektóre z jego atutów. W tej chwili intensywnie pracuje się nad wyburzaniem opuszczonych rejonów podmiejskich. Tam, gdzie niegdyś kwitła sielanka jak z „Cudownych lat”, teraz stawia się miejskie farmy, hoduje kury i kozy. Miasto musi się zmniejszyć, aby przetrwać. Na nowo skupić w mozolnie rewitalizowanym centrum i znaleźć pomysł na swoją tożsamość. Ci, którzy lubią zaczynać od zera, już teraz ciągną do miasta, widząc w nim miejsce do budowy nowego, mniej konsumenckiego społeczeństwa. I choć w tej chwili Detroit jest najbardziej spektakularnym przejawem upadku dawnej Ameryki, nowe imperia powstają przecież na gruzach dawnych cywilizacji. Czas pokaże, czy historia lubi się powtarzać.