Odebranie orderu Janowi Grossowi to wojna o didaskalia

Odebranie orderu Janowi Grossowi to wojna o didaskalia


Przyznam szczerze, że to się powoli robi męczące. Wieczna wojna o rzeczy poboczne, imponderabilia, poczucie urażonej dumy i dziejową sprawiedliwość. Tak, rozumiem wzmożenie części środowisk prawicowych na punkcie Jana Tomasza Grossa i chęć odebrania mu państwowego odznaczenia. Nóż mi się jednak w kieszeni otwiera, kiedy czytam Sławomira Sierakowskiego, w publicystycznej hagiografii stawiającego autora „Sąsiadów” w roli narodowego bohatera. I w jednym, i w drugim przypadku mamy do czynienia z tym samym rodzajem ideologicznego zaślepiania, w którym przegrani są zawsze ci sami. Rozsądek i historia.

Nie walczmy orderami

Nie trzeba być wybitnym strategiem, żeby wiedzieć, czym kończy się wojna na kilku frontach. Niestety, część prawicy, która przecież za swoją dumę uznaje historyczną erudycję, zdaje się zachowywać tak, jakby zatraciła instynkt samozachowawczy. Trudno inaczej rozumieć całe zamieszanie wokół hipotetycznej procedury odebrania Orderu Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej Janowi Tomaszowi Grossowi. Za mało mamy teraz realnych wyzwań, żeby dokładać sobie kolejną ideologiczną walkę kogutów? Jak widać nie. Nie przekonują mnie bowiem próby przerzucania odpowiedzialności na szukające sensacji media, które z rzekomo czysto formalnej procedury uczyniły newsa dnia. Czy to, że prezydent dostawał setki listów apelujących o ukaranie Grossa za „antypolonizm”, pociągało za sobą konieczność zwrócenie się o opinię w tej sprawie do MSZ, które w 1996 wnioskowało o jego uhonorowanie? Można twierdzić, że czym innym jest odebranie odznaczeń, a czym innym niewinna prośba o ekspertyzę. Żyjemy jednak w takich realiach, w których podobne iskry zapalają las. I można było to przewidzieć, dokonując wcześniej bilansu zysków i strat. Te pierwsze są bowiem niewielkie, te drugie już teraz widoczne.

Jan Tomasz Gross order otrzymał nie za swojej wątpliwej jakości książki, ale za zasługi z marca 1968 roku, kiedy jako jeden z odważnych studentów, przeciwstawił się próbie cenzurowania „Dziadów” Mickiewicza. Czy ktokolwiek może unieważnić te wydarzenia? Nie sądzę. Orderów raz przyznanych, poza skrajnymi przypadkami autentycznej zdrady państwa, np. podczas wojny, nie powinno się odbierać. Wydarzenie takie w czasach pokoju tworzą bowiem niebezpieczny precedens, w którym każde następne odznaczenie może zostać zakwestionowane zgodnie z wiejącym akurat wiatrem zmian. Ciągłość funkcjonowania państwa to zbyt poważna rzecz, aby bawić się nią w podobny sposób. Z drugiej strony upolitycznienie decyzji o przyznawaniu odznaczeń, zawsze będzie rodziło wątpliwości, które naczelny „Midrasza” Piotr Paziński, wyraził jako „(…) ustawianie człowieka na pozycji dłużnika władzy”.

Wybierajmy swoje bitwy

Obdarcie Grossa z Orderu Zasługi RP nie podniesie nagle PKB naszego państwa. Fakt, że nawet tak ceniony badacz jak Timothy Snyder napisał na Twitterze, że w przypadku podobnego zachowania polskich władz on również zwróci swoje odznaczenia – splendoru Rzeczypospolitej nie przynosi. Niestety, poza dobrym samopoczuciem pewnych środowisk, nic na tym pokazie siły nasz kraj nie zyska, ucierpi jedynie wizerunek Polski za granicą. Nawet jeśli mamy moralną rację, uważając że Gross na wyrazy wdzięczności nie zasłużył, dajemy pretekst do postrzegania Polaków jako narodu mściwego i próbującego tłamsić wolność słowa. O to bowiem idzie gra. Nie o ocenę pisarstwa historyka, który częściej rozmijał się z prawdą niż do niej dochodził, ale pragmatyczne kreowanie wizerunku – i jak mawiał Frank Underwood (główny bohater serialu House of Cards – przyp. red.) – „wybieranie swoich bitew”.

Trzeba bowiem zrozumieć, że ocena publicystycznych wypowiedzi Grossa czy trafności jego tez nie powinna rzutować na decyzje najwyższych władz państwa. W przeciwnym wypadku należałoby powołać rodzaj historycznej inkwizycji, która krytycznym okiem przyjrzy się spuściźnie innych badaczy pod kątem zgodności z aktualnie panującym kanonem. Dlaczego zatem, pomimo krytycznej oceny samej idei odebrania profesorowi Grossowi odznaczeń, porażają mnie pisane z przeciwnej strony barykady peany Sławomira Sierakowskiego?

Dzieje się tak z powodu jednej prawidłowości: oba środowiska w interesie publicystycznej wojenki składają na ołtarzu rozsądek i historię, rozumianą jako naukę opartą na faktach. Książki Grossa nie są złe, ponieważ są „antypolskie” oraz nie są dobre, ponieważ sprawiają, że „potrafimy na siebie i swoją przeszłość spojrzeć krytycznie i wielowymiarowo” – jak skonstatował Sierakowski. Akurat z wielowymiarowością narracja autora „Złotych Żniw” ma tyle wspólnego, co kałuża z Rowem Mariańskim. Nie jest sztuką rozdrapywać rany, doprowadzając do wykrwawienia pacjenta. Wina Grossa polega nie na tym, że jest monotematyczny i skrajny, ale że formułując swoje tezy (Polacy zamordowali więcej Żydów niż Niemców, Polacy grabili groby pomordowanych Żydów, Polacy uczestniczyli w pogromach, etc.) – fakty przeplata domysłami i nie umieszcza ich w szerokim kontekście.

Nie ma dobrej historii, która pyta tylko o to, jak było. Historyk musi jeszcze wiedzieć, dlaczego. Jan Tomasz Gross tych kluczowych pytań nie stawia, proponując w zamian pornografię winy. Dlaczego Polacy, jak pisze Sierakowski, „bali się przyznać przed sąsiadami, że ukrywali Żydów”? Czy mając świadomość tego, że jedynie w samej Kampanii Wrześniowej i Powstaniu Warszawskim, śmierć poniosło ponad 20 tys. Niemców, bez danych o skali mordowania Żydów odpowiedzialny naukowiec przedstawia te domysły, jako fakt? Dlaczego kraj, który stał się niemieckim laboratorium zbrodni i stracił w wyniku działań wojennych więcej ludności niż USA, Wielka Brytania, Francja i kilka innych państw razem wziętych, nagle przedstawiany jest jako oprawca, a nie ofiara?

Lewicowa tautologia zasług

Argument Sierakowskiego, jakoby Gross był poważnym historykiem, a nie publicystą, dowodzi tylko jak bardzo uwikłany jest on w ideologiczne gry interesów, nie zwracając uwagi na kompromitującą tautologię. „Nikt Grossowi nie dałby profesury na jednym z trzech najlepszych uniwersytetów na świecie za publicystykę” – twierdzi naczelny „Krytyki Politycznej”. Sam fakt docenienia lewicowego myśliciela przez lewicowe i liberalne ze swojej genezy uczelnie, o których jest mowa, nie jest argumentem w żadnym sporze. Można go bowiem zastosować przeciw Sierakowskiemu ilekroć będzie podważał kompetencje innego profesora, z którym się akurat nie zgadza.

Na koniec swojego wywodu Sierakowski zapędza się jeszcze bardziej. „Nie jest również tak, że jak ktoś nie popełnia błędów w faktach, to jest historykiem, a jak popełnia to jest publicystą. Nikt tego nie powinien robić, niezależnie od zawodu. Bardzo prawdopodobne, że Gross się myli i Polacy wcale nie zabili więcej Żydów niż Niemców. Przede wszystkim jednak takie tezy należy prezentować raczej w książkach niż tekstach i bardzo dokładnie udokumentować” – postuluje Sierakowski, w gorliwości obrony zawstydzając nawet „Gazetę Wyborczą”.

Tu jest właśnie pies pogrzebany. Dla prawicy Gross to polakożerca, dla lewicy wybitny myśliciel, budzący sumienia narodu. Nawet, jeśli okazjonalnie się myli, to ma rację, a jego pomyłkę trzeba udowodnić w oparciu o opasłe tomy analiz. Sierakowski myli się, bo to na Grossie spoczywa ciężar udowodnienia swoich tez, jak na oskarżającym w sądzie konieczność uwiarygodnienia oskarżenia. A fakt, że nie udowadniając większości z nich, posługuje się faktami bez kontekstu dziejów, sprawia, że jest nie tyle publicystą, co myślicielem ahistorycznym – mieszającym punkty odniesienia. Nikt nie odważyłby się podnieść ręki na książki Grossa, gdyby zawierały jedynie fakty. On ma jednak większe ambicje i udawanie, że nie bawi się przy tym w uprawianie polityki, jest wielką naiwnością.

Dobrze, że ludzie tacy jak Gross istnieją, bo wyprowadzają nas ze strefy komfortu. Źle, kiedy robią to z gracją granatu wrzucanego do szamba. Sądzę, że dziejowa rola tego Pana już minęła. Co miał napisać, napisał i dobrze, że tak się stało, choć niedobrze, w jakim stylu do tego doszło. Nazywanie dzisiejszego Grossa, który do obecnej Polski podchodzi jak do alergii, bohaterem albo zdrajcą, jest niepotrzebnym nadawaniem znaczenia komuś, kto od lat żyje grając tą samą, zdartą płytę. Wystarczy.

Tekst został pierwotnie opublikowany w WP.pl