Naród bez twarzy, czyli dlaczego warto walczyć o historię
Na co uczniowi fragmentaryczna wiedza o Sierpniu 80’, skoro podczas wycieczki do Chorwacji nie będzie wiedział co tam robią rzymskie amfiteatry.
„Chcemy służyć historii, jeśli służy ona życiu” napisał kiedyś Fryderyk Nietzsche. Być może urzeczona tymi słowami minister Krystyna Szumilas w wywiadzie dla GW zawtórowała: „[Szkoła] nie może być skansenem, dlatego powinna korzystać z nowoczesnych technologii. Stąd podstawa programowa stawiająca na uczenie umiejętności i kompetencji potrzebnych w życiu”. Dlatego właśnie zmiana nauczania historii, jak czytamy na stronach MEN, ma za zadanie: „uczyć historii gruntowniej, w sposób bardziej pogłębiony”. Zgodnie z zamysłem nowy program ma rezygnować z nudnej faktografii, na rzecz rozumienia i kojarzenia faktów. Tyle oficjalna narracja Ministerstwa, a teraz liczby i wątpliwości.
Już w listopadzie zeszłego roku podczas ogólnopolskiego szkolenia dla nauczycieli temat podnieśli działacze „Solidarności” i PiS. Na ich zarzuty o negatywnych skutkach reformy i związanym z nią zanikiem świadomości patriotycznej apolityczny profesor Tomasz Nałęcz zarzucał oponentom „skrajne upolitycznienie dyskusji nad edukacją”. Obecnyprotest głodowy w krakowskim kościele św. Stanisława Kostki jest kolejną, tym razem dramatyczną próbą zwrócenia uwagi na prawdziwy wymiar usuwania historii ze świadomości społecznej.
Minister Szumilas broniąc swojego pomysłu zapewnia, że liczna godzin przedmiotu nie zmniejszy się, a chętni do kontynuowania edukacji w zakresie humanistycznym historii otrzymają jeszcze więcej niż prze zmianami. Otóż jak czytamy w oficjalnym komunikacie: „W I klasie (przyrodniczej, politechnicznej, humanistycznej, ekonomicznej) będą to 2 godziny historii tygodniowo. (…) Uczniowie przygotowujący się do egzaminu maturalnego w drugiej klasie przystąpią do realizacji kursu rozszerzonego ze wskazaną liczbą minimalną czerech godzin w klasie drugiej i czterech godzin w klasie trzeciej”.
Na zwykłą kpinę przy tym wszystkim zakrawa konkluzja w jednym z oficjalnych komunikatów. Głosi on, że dzięki reformie „będziemy mieć absolwentów dużo lepiej, solidniej przygotowanych nie tylko do kontynuowania nauki, ale także dobrze znających historię najnowszą.”
Kiedy chodziłem do liceum w klasie humanistycznej, przed trzy lata matematyki mieliśmy więcej niż historii. Może dzięki temu umiem dodawać do więcej niż dziesięciu. 2 godziny w klasie pierwszej i opcjonalnie do czterech przy programie „rozszerzonym”, to nie to samo co średnio cztery godziny historii tygodniowo, które obowiązują w tej chwili dla klas humanistycznych. Owszem, statystycznie dla wybierających opcję „rozszeżoną” wypada więcej godzin niż teraz w niektórych liceach, ale cała reszta po prostu na tym ucierpi. Albo inaczej (równanie dla klas „humanistycznych”):
2 + 4 + 4 ≠ 4 + 4 + 4
No dobrze, może się czepiam. Co jeśli nie na ilość, ale na jakość stawia się w nowym programie? Zobaczmy. Do tej pory niektórzy narzekali, że po liceum więcej wiedzą o balsamowaniu zwłok w starożytnym Egipcie, niż o marcu 1968 roku. Autorzy nowego projektu wzięli sobie tę kwestię do serca, przenosząc ciężar nauczania na współczesność. Oczywiście jest do krok w dobrą stronę, ale zwycięstwo może się okazać pyrrusowe. Co z tego, że uczeń będzie miał względne pojęcie o Gomółce i Bierucie, skoro nie zrozumie procesów prowadzących do upadku Rzeczypospolitej, nie poczuje temperatury parlamentarnych sporów II RP. Na co mu fragmentaryczna wiedza o Sierpniu 80’, skoro podczas wycieczki do Chorwacji nie będzie wiedział co tam robią rzymskie amfiteatry i dlaczego Londyn nazywał się kiedyś Londinium.
Co smutne, zapomina się przy tym, że historia to nie tylko dzieje władców i wojny, ale też rozwój nauk, społeczeństwa, świadomości i kultury. Kiedy niedawno miałem okazję prowadzić zajęcia na uniwersytecie opowiadałem o historii astronomii. Większość słuchaczy (a były to wykształcone osoby) nie mogła wyjść z podziwu, że z punktu widzenia uczonych średniowiecznych, do czasu odkryć Galileusza i Keplera, geocentryzm był najlepiej udokumentowanym modelem kosmologicznym. Kopernik natomiast swoje ustalenia opierał na filozofii pitagorejczyków, a nie na teleskopach.
Ci, którzy nie zdecydują się kontynuować nauki historii o niczym podobnym się nie dowiedzą. Zamiast solidnego kursu otrzymają wypraną z treści papkę w postaci z bloków tematycznych takich jak np. „Kobieta i mężczyzna, rodzina”, „Swojskość i obcość”, „Język, komunikacja, media”. Ich koncepcja z pozoru nie jest zła. Chodzi o przedstawienie historii w sposób żywy i problematyczny z uwzględnieniem relacji między epokami (np. chrzest Polski a uzyskanie suwerenności państwowej). Problem polega jednak na tym, że ramy tematyczne owych bloków sformułowane są zbyt szeroko jak na dwie godziny lekcyjne w tygodniu. Plus, z dziewięciu możliwości nauczyciel będzie mógł zrealizować tylko cztery, co spowoduje sytuacje w których uczeń będzie posiadał wiedzę mocno fragmentaryczną.
Przykłady można mnożyć, ale nie w tym rzecz. Jeśli państwo ma ambicję poprzez szkołę formować świadomego i dumnego ze swojej tradycji obywatela, nie może tego robić półśrodkami. Nowoczesność bez solidnych fundamentów to cywilizacja technokratyczna, której przyszłość tonie w bezpłciowym konformizmie. Ale czemu się dziwić, skoro nawet sama autorka programu reformy na wieść o krakowskiej głodówce odparła: „Jest mi bardzo przykro, że ludzie uważający się za opozycjonistów w PRL, teraz w demokratycznym kraju uciekają się do takich rozwiązań jak strajk głodowy. Jeszcze nikt w historii Europy nie głodował w sprawie podstawy programowej!”.
Może dlatego, że każdy naród w historii Europy, który zapominał kim jest i skąd pochodzi, jeszcze zanim komukolwiek przyszło do głowy podnosić sprzeciw, po prostu przestawał istnieć