Męski wymiar wiary, czyli facet w Kościele
Często mówi się, że Kościół w Polsce ma twarz kobiety, a mężczyźni dawno oddali w nim pola. Na Msze przychodzą, ale głównie po to, by stać, słuchać i śpiewać. Chociaż z tym ostatnim bywa nie najlepiej. Tymczasem Kościół dla pełnego rozwoju potrzebuje facetów. Ich odwagi, stanowczości i spojrzenia na świat. Czy panowie mają z tym problem? Przekonajcie się, czytając 14 świadectw osób, które odnalazły swoje miejsce w Kościele.
Piotr Gajda, fundraiser, współzałożyciel agencji kreatywnej AQQ
Pewnie gdybym czuł, że jestem superbohaterem i ogarniam swoje życie w każdym calu, to do Kościoła nie chodziłbym wcale. Tymczasem jest inaczej. Jestem po prostu dupkiem. Wiedzą to Ci, którzy ze mną współpracują. Wiedzą to doskonale Ci, którzy próbują ze mną żyć. Nie łatwo jest kochać grzesznika. I grzesznikowi też łatwo nie jest kochać.
Jak to zrobić, żeby zbudować z moją narzeczoną szczęśliwe małżeństwo, które nie rozpadnie się, bo będę je niszczył swoim egoizmem. Myśleniem o tym, że mi się należy, lenistwem. Albo, że żona mnie będzie niszczyć? Jak być uczciwym przedsiębiorcą, nie kombinować i nie robić w balona ludzi, z którymi współpracuję? Albo jak się uchronić przed tymi, co mnie chcą zrobić w balona? Nie do ogarnięcia.
Ale widzę też, że Bóg mi pomaga. I w Kościele daje remedium. Bo tu jest Chrystus ukrzyżowany i zmartwychwstały. Ten, co nie walczył o swoje, pozwolił, żeby go oszukali, poturbowali, a na końcu zabili. Bo te wszystkie lęki, to jest na końcu lęk przed śmiercią. Lęk przed tym, żeby przypadkiem nie być oszukanym, żeby przypadkiem, nie daj Boże, okazało się, że moja ukochana nie jest tak doskonała, jak ją widzę. Że nie będę miał kasy… na końcu, lęk przed tym żeby nie stracić swojego życia przypadkiem. A Chrystus w Kościele pokazuje mi, że śmierć to papierowy tygrys. Pozwolił się oszukać i zabić, a Bóg uchronił go od śmierci. I mnie też chroni. I bać się nie muszę. I żyć mogę. I kochać Judytę i pracować z Agatą i Michałem i dobre interesy robić i cieszyć się tym, że spinać się nie muszę. Bo na życie mam dobry suport w Kościele. A ten, kto się nudzi, nie wiem, może po prostu czuje się zbyt silny? To jak mawia św. Paweł „niech patrzy, żeby nie upadł” (1 Kor 10, 12). Bóg czasem lubi podstawić haka. Ale też po to, żeby tak na końcu uratować komuś tyłek.
Marek Sroka, kompozytor muzyki, informatyk
Do kościoła chodzę, żeby spotkać się z Bogiem. Wydawać by się mogło, że nic prostszego, ale żeby do tego dojść, to była dla mnie długa droga.
Najpierw chodziłem tam przez nawyk i wychowanie. Później pojawiły się pytania i wątpliwości. W jakiś sposób docierały do mnie negatywne głosy – a co jeśli księża kłamią? A co jeśli chodzi tylko o wyduszenie pieniędzy od biednych potulnych baranków? No i mój zasadniczy błąd, że nie myślałem, jak rozwiać te wątpliwości, tylko je zostawiłem tak jak są. Przez co moja wiara z czasem stanęła w miejscu na poziomie gimnazjalisty.
Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy trafiłem do Duszpasterstwa Akademickiego. Z początku przyciągnęli mnie ludzie. Tacy jacyś radośni, otwarci a przy tym skromni. Potrafili pochwalić, gdy coś im się podobało. Jakoś tak mniej materializmu, oceniania, zazdrości. Trochę mi to przestało pasować do mojej wizji Kościoła.
Pamiętam jeszcze, jak byłem na pierwszych półgodzinnych ogłoszeniach w niedzielę po Mszy, nie mogłem się nadziwić – codziennie o 12:00 przygotowanie obiadu, o 14:00 jedzenie, 15:00 Koronka później próba śpiewu, Msza o 19:00, a o 20:00 Modlitwa. I tak przez cały czas. I ludzie którzy z pasją się tym zajmowali. Najpierw pomyślałem sobie – szaleńcy. Jak można tyle razy dziennie ciągnąć do kościoła. Do czasu kiedy sam nie wziąłem na siebie pierwszej odpowiedzialności.
Najpierw, po prostu, z wdzięczności za to, że tak wiele od nich otrzymałem. Dawali mi jedzenie, zmywali nawet po mnie, nie oczekując niczego w zamian. Wtedy zrozumiałem, że kiedy dałem coś od siebie, to Kościół staje się jakiś taki… bardziej mój. To się zaczyna rozumieć poprzez wspólnotę i ciszę. Warto poświęcać systematycznie trochę czasu na milczenie, po to żeby się z Nim spotkać. Zwłaszcza jak się mieszka w jakimś dużym mieście, gdzie na co dzień nie ma na to czasu. Wtedy wyrabia się jakaś taka wrażliwość i empatia. Empatia która nie pozwoliła pozostać jedynie przy braniu. Trzeba wtedy też coś od siebie dać. I dopiero radość z dawania – to jest niesamowicie piękne.
Podczas rekolekcji, wspólnych wyjazdów i mnóstwa rozmów moje wątpliwości związane z Kościołem jako wysysającą pieniądze instytucją zostały rozwiane. Mało tego, wszystkie moje wcześniejsze obawy mają racjonalne wytłumaczenie. Do tej pory myślałem, że Kościół składa się tylko i wyłącznie z uroczych starszych pań, które naiwnie wierzą w coś tylko i wyłącznie dlatego, że usłyszą kilka kłamstw z ambony. Nie wiem dlaczego, tak łatwo mi było UWIERZYĆ, że seminarium to banda naiwnych pedofili, którzy uciekają od płacenia za czynsz. W dodatku dowiedziałem się, że ludzie, którzy studiują teologię, to skarb narodu. Teologia to fascynująca nauka, która próbuje racjonalnie połączyć wszystkie dziedziny nauki w całość – fizykę, matematykę, psychologię. A świat jest dzisiaj wyspecjalizowany w kierunku dzielenia. A tutaj taki przykład miłości poprzez upieczenie z tego wszystkiego wspólnego ciasta. Poznałem na prawdę konkretnych facetów z krwi i kości, którzy z zawziętością potrafią mi wszystkie moje wątpliwości aborcyjno-eutanazyjne wytłumaczyć tak, że dziwię się, że nie szukałem tych odpowiedzi wcześniej. Co nie znaczy, że nie pojawiają się nowe. Tylko różnica jest taka, że teraz wiem, do kogo się mogę z tymi wątpliwościami zwrócić.
Ciekawy jest paradoks, że, zarzucając wiernym katolikom naiwną wiarę, sam wierzyłem w to, co mówią w telewizji. Zdałem sobie sprawę, że cały nasz świat jest oparty na wierze. Wierzymy, kiedy wsiadamy rano do tramwaju maszyniście, że dowiezie nas na miejsce. Nawet ateista wierzy w to, że Boga nie ma – więc jest osobą wierzącą.
W kościele zobaczyłem, jak wiele zależy ode mnie. Narzekasz, że kościół jest dla kobiet? A zorganizuj poranne biegi w parafii dla facetów – mi to bardzo pomogło. Nawet udało się założyć męską scholę. W kościele dowiedziałem się, czym jest prawdziwa przyjaźń. Że o nią trzeba zawalczyć, jej trzeba poświęcić czas. Że jest nie tylko na dobre ale też i na złe.
A po tych wszystkich doświadczeniach dotarło do mnie, że nie chodzę do kościoła już nawet ze względu na ludzi. Tylko dlatego, że jestem wdzięczny Bogu, że tak mną pokierował, że mogłem to wszystko zobaczyć i doświadczyć i przychodzę po prostu mu o tym powiedzieć. Bo jaki byłby ze mnie za przyjaciel, gdybym nie poświęcał Mu swojego czasu. To najcenniejsze, co mogę mu dać.
Mateusz Bartosik, specjalista ds. HR, koordynator Szkoły HR, student psychologii
Nie czuję się idealnym przykładem osoby młodej, która chodzi do kościoła. Po pierwsze już nie jestem taki młody, a po drugie zawsze miałem i niestety nadal mam problem z regularnym uczęszczaniem na niedzielną Eucharystię.
Niedzielne pójcie do kościoła jak i codzienna modlitwa nie jest dla mnie sprawą łatwą pomimo tego, że uważam się za osobą wierzącą i świadomą tego, jak ważne i potrzebne jest praktykowanie swojej wiary. Podjęcie decyzji o zebraniu się okupione jest czasami ciężką walką z samym sobą. Niechęć ta nie jest spowodowana stereotypami, czyli m.in. „nudą” wiejącą z polskich kościołów, czy też nieżyciowymi kazaniami księży, ponieważ uwielbiam wręcz jestem zakochany w każdym „etapie” Eucharystii. Bardziej problemem jestem ja sam i mój błędny sposób podejścia do różnych spraw, który zawiera się w stwierdzeniu: na 100% albo w cale.
A że zdarza mi się upadać, czasami za często, to w momencie kiedy nie jestem w stanie łaski uświęcającej, zaczynam się zastanawiać, jaki jest sens pójścia na Mszę kiedy nie będą mógł w pełni w niej uczestniczyć. Tak wiem, przecież jest jeszcze konfesjonał i że sam sobie utrudniam życie, ale tak już ze mną jest. W związku z czym po każdej Mszy jak i po każdej rozmowie z Bogiem czuję się szczęśliwy i dumny z siebie, że udało mi się wygrać kolejną bitwę. I nie jest to bitwa ze złym, ale bardziej bitwa o zachowanie relacji z Panem Jezusem. Relacji, która jest dla mnie najważniejsza ponieważ dzięki niej żyję.
Rafał Cempel, student teologii
Kiedyś szukałem swojej siły w źle wyrażonej agresji i buncie. Długie włosy, glany i ciężka muzyka. Dawało mi to iluzoryczne poczucie tego, że mam jakąś moc. W swoich drogach omijałem Kościół, bo wydawał się miejscem słabeuszy i hipokrytów. Aż do momentu gdy Jezus postawił mnie przed konkretnym wyborem, On albo diabeł. Przyjmując Go, odkrywam, jak być mężczyzną w obliczu historii mojego życia, ran oraz lęków.
Od lat Bóg odkrywa przede mną dzień po dniu moją tożsamość synowską. To w Kościele odkryłem swoje miejsce oraz drogę, którą kroczę. Pociąga mnie to, że Bóg gra FAIR, nie ściemnia, jest konkretny. I w końcu to w Kościele spotkałem miłość mojego życia.