Koniec ery sushi. Teraz to „obciach”
Mało jest ostatnio w Polsce powodów do śmiechu. Tradycyjnie już patos goni kryzys, a do tych dwóch niedawno dołączyły strajki. Tym chętniej wyławiam rzadkie w naszej publicystyce perły, które pokazują prawdziwe problemy Polaków. Potrafią przy okazji i wzruszyć, i bawić. Bez wątpienia należy do nich problem taniejącego sushi. Warszawiacy właśnie stracili swoją prestiżową broń.
Fin de siècle
Jeszcze niedawno wyrażenia takie jak „sushi”, „prezes”, „Warszawa” i „aspirujący mieszkańcy dużych miast” wymieniało się jednym tchem. Wielowiekowa japońska tradycja podawania surowych owoców morza w rozgotowanym ryżu przywiodła pod strzechy posmak egzotyki i prestiżu. Lokale sushi powstawały w Polsce jak grzyby po deszczu. Wystarczy wymienić, że w samej stolicy czy Krakowie ich liczba w szczytowym okresie dochodziła od 400 do 450.
Dziś pozostały tylko te najlepsze i najdroższe, „nieprzeznaczone dla mas”. Japoński przysmak nie stracił jednak na popularności, zmienił się po prostu jego odbiorca. I tu jest niestety futomak pogrzebany. Sushi nie można się już pochwalić na biznesowym lanczyku, przywieźć do firmy i podać na ważnej konferencji. W końcu jeśli nawet zwykły stażysta może w przerwie wyskoczyć do marketu po tackę za 9 zł, gdzie tutaj magia i poczucie wyjątkowości?
Dolna półka hańby
Słowo „magia” w kontekście sushi zostało użyte nieprzypadkowo i wiąże się ono z publicystyczną perłą, o której wspomniałem na wstępie. Za taką właśnie uznaję tekst Krzysztofa Majaka „Sushi pasza, czyli japońska tradycja sprzedana za 9 polskich złotych” z portalu NaTemat. Pod tytułem godnym refrenu protest-songu wylewa autor całe spektrum żali oraz grzechów dyskontów, które wykwintną potrawę zaczęły serwować masowo na najniższych półkach sklepowych chłodziarek.
„Japończycy stukaliby się w czoło, gdyby zobaczyli, jak nad Wisłą ich tradycyjne danie stało się sprzedawaną na dworcu paszą dla mas” – pisze Majak i bez wiary cytuje słowa producenta tanich zawijańców, który przekonuje, że tak ważna dla ludzi władzy i pieniędzy „magia” z sushi jeszcze nie uleciała. W ogóle cały tekst publicysty NaTemat jest jak rzewne wspomnienia carskiego generała za Rosją sprzed rewolucji październikowej. Pełno w nim nostalgii za utraconym sacrum potrawy, spożywanej w elitarnych wnętrzach z religijną niemal czcią i w skupieniu. Proletariat kolejny raz w historii wdarł się na (tym razem kulinarne) salony. I nie brał jeńców.
Smutny warszawiak patrzy na tanie sushi
„Dziś, gdy na mieście jada się burgery, hummus czy jarmuż, tradycyjne japońskie sushi stało się paszą tych, którzy między kolejnymi dedline’ami biegną po nie do pobliskiego minimarketu niczym po sztukę mięsa do zakładowej stołówki”. Nie jest to już szlachetne danie z wielowiekową tradycją, ale współczesna odmiana hamburgera dla mas. Taki obraz spustoszenia kreśli przed nami Majak. Do swoich refleksji dochodzi w okolicznościach niemal symbolicznych dla całej wymowy jego teksu, czyli na obiedzie z Jarosławem Kuźniarem.
Dwaj panowie spoglądają (nomen omen) z góry, jak pod nimi w galerii handlowej w niewielkiej przestrzeni pomiędzy ruchomymi schodami w ukropie uwijają się pracownicy niewielkiego sushi baru. „To fenomen” – odparł zamyślony dziennikarz TVN, nawiązując do stale rosnącej kolejki wygłodniałych ludzi. „To raczej postfenomen” – odpowiedział mu młodszy kolega. I tak sobie, jak ci stoicy, debatowali nad degrengoladą szlachetnej tradycji i paszą, na którą rzucają się tłumy zwie… ludzi.
Dla kogo pasza, dla kogo frykasy
Żeby nie być gołosłownym, Krzysztof Majak poprosił do swojego tekstu o wypowiedź „eksperta”, czyli jednego z właścicieli tych lepszych, ostatnich bastionów prawdziwego sushi w Polsce. On również z łezką w oku wspomina, jak kiedyś rybę i ryż jadano z daleka od mas i „od święta„. Co ciekawe, restaurator zauważa, że w świecie sushi wydarzyło się w ostatnich latach „dużo zła, które przypieczętowało wprowadzenie sushi do marketów i biur”. Rozumiecie państwo, dużo zła. W końcu ceny poleciały i pojawił się nowy klient, „ten nieco gorzej sytuowany” – mówi właściciel lokalu, dodając znamienne słowa: „On też chciał jeść sushi”.
On. Ten mniej zamożny. Bezrefleksyjnie. Poza lokalem i bez krawata. Ale prawdziwy kulinarny ewangelizator nigdy się nie poddaje. Tych, którzy zjedli zbyt tanio i im nie posmakowało zaprasza on do siebie na drugą szansę dla sushi. „I niejednokrotnie udaje mi się ich nawrócić” – kończy z dumą restaurator.
Chamstwo w sushi barach
A teraz już tak odrobinę bardziej serio. W sumie cały tekst Majaka można by uznać za przejaw niespotykanego snobizmu, pisanego co najmniej z perspektywy urażonego „chamstwem na salonach” Tomasza Lisa, gdyby nie jeden drobny fakt. Jego autorem jest młody przecież chłopaka, który – choć najwyraźniej o tym zapomina – sam prezesem nie jest.
Być może chodzi on codzienne na obiad do lokali, zostawiając tam minimum 1/15 średniej krajowej, ale śmiem wątpić. Skąd więc ten tupet, ciężko powiedzieć, i prawdę mówiąc nie bardzo intryguje mnie zabawa w psychoanalizę. Jako post scriptum chciałbym pozostawić państwu inną konkluzję. Ten tekst jest nie tylko bezczelny, ale wręcz spektakularnie bezwartościowy z merytorycznego punktu widzenia.
Gdzie Rzym, gdzie Krym a gdzie… Tokio
„Sushi bary w Polsce są bardzo eleganckie, w Japonii natomiast przypominają typowy fast-food” – komentuje dla „Gazety” Yuki Sensei, Japonka mieszkająca w Gdańsku. Opinię tą potwierdza japonistka Dominika Ratajczak z Krakowa, która twierdzi, że owszem, ekskluzywne lokale z sushi w Japonii istnieją, ale nie taka jest geneza tej potrawy: „Sushi powstało w około VI/VII w. n.e. jako danie ludzi ubogich, rybaków, rolników. Było proste i świeże dlatego, że korzystali z produktów im dostępnych: ryb oraz ryżu. Dopiero teraz w Polsce zrobił się z tego snobizm”. Dodaje również w rozmowie ze mną, że w Japonii jada się droższe sushi, głównie w związku z uroczystościami rodzinnymi, ale nie jest nietaktem zamówienie świeżej potrawy z marketu, która przygotowana jest z innej części ryby. „Sushi w zależności od składników może mieć różną jakość, lecz w Japonii nawet najtańsze porcje nie są traktowane jako potrawa drugiej kategorii” – odpowiada.
„Autor tego tekstu chyba w życiu nie był w Azji, gdzie w każdym niemal markecie można dostać sushi na tackach. Dodatkowo, tam sushi jest w ciągu dnia kilkakrotnie przeceniane (…)” – ripostuje pod artykułem jeden z internautów, kolejny natomiast dodaje: „Sushi nie jest żadną wykwintną potrawą. Upraszczając… sushi dla Japończyków jest tym czym dla nas pierogi czy bigos. (…) Nie róbmy z pospolitego, japońskiego jedzenia jakiejś manny z nieba. Litości!”.
Komentarzy w innym tonie pod tekstem nie ma, a fakty boleśnie kłują w oczy. Sushi w Japonii sprzedaje się w małych klitkach przypominających fast foody, a ceny świetnie przyrządzonego futomaka są o wiele niższe niż w Polskich, designerskich lokalach. Sushi na dolnych półkach chłodziarek dyskontów wraca więc do swoich korzeni. Jedzenia dostępnego dla każdego – bez dzielenia na lepszych i gorszych. A gdzie w tym wszystkim Warszawa? Cóż, trochę ponarzeka, trochę się posmuci i znajdzie sobie nowe, lepsze sushi. W końcu kto to słyszał, aby prezes stawał w kolejce do paszy.