Jogging między grobami. Czy tak powinniśmy oddawać cześć zmarłym?
Grupa młodych Niemców i Francuzów w ramach „performansu” uczciła pamięć żołnierzy poległych pod Verdun biegając po ich grobach. Być może idea była szczytna, ale zamieniając cmentarze w miejsca eksperymentów artystycznych, naruszamy jedną z ostatnich świętości kultury Zachodu – godne oddanie czci zmarłym. Kiedy tego typu rzeczy dzieją się przy oficjalnym poparciu władzy, rodzi się zasadne pytanie: ile chrześcijańskiego etosu zostało dzisiaj w Europie?
W połowie maja miałem okazję uczestniczyć w obchodach rocznicy bitwy o Monte Cassino. Ceremonia, która się tam odbyła z udziałem weteranów i prezydenta, wyraźnie poruszyła również obecnych Włochów, którzy przywykli przecież do podobnych uroczystości. Pomiędzy rzędami białych krzyży, na baczność stały poczty sztandarowe, reprezentacje wszystkich rodzajów sił zbrojnych, harcerze oraz przedstawiciele szkół im. generała Władysława Andersa. Odbyła się msza święta, wygłoszono przemówienia, odśpiewano „Czerwone maki” i oddano salwę honorową, której echo poniosło się aż do klasztoru. Była w tym wszystkim szlachetna prostota, okazanie honoru poległym i świadomość powagi miejsca, w którym się przebywa. Nie zaburzyło jej nawet przybycie jednostki rekonstrukcji historycznej na amerykańskich jeepach Willisach, której przedstawiciele ubrani w polskie mundury z epoki, brali udział w ceremonii. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ 29 maja we Francuskim Verdun miało miejsce podobne, a jednocześnie w warstwie symbolicznej diametralnie odmienne wydarzenie – setna rocznica jednej z najkrwawszych bitew świata.
Od lutego do grudnia 1916 roku w brutalnym starciu o kawałek nieistotnej z punktu widzenia strategicznego ziemi, śmierć poniosło prawie 700 tys. Niemców i Francuzów, w armiach których służyli również Polacy. Aby zrozumieć skalę tego konfliktu, wystarczy sobie uzmysłowić, że każdego dnia bitwy w męczarniach konało ponad 2300 żołnierzy. Nic dziwnego, że okrągła rocznica tego wydarzenia musiała był również okazją do spotkania na szczeblu politycznym. Do bardzo wymownego gestu między prezydentem Francji Francoisem Hollandem i kanclerz Niemiec Angelą Merkel doszło w mauzoleum w Douamont, poświęconemu pamięci 130 tys. ofiar, których zwłok nie udało się zidentyfikować. Właśnie tam przedstawiciele dwóch niegdyś zwaśnionych krajów zapalili znicze i uścisnęli sobie dłonie mówiąc o bezsensie wojny. Gdyby cała historia zakończyła się w tym miejscu, nie byłoby właściwie o czym pisać. I dobrze, bo wspomnienia o wojnie nie są miejscem na skandale. Niestety poza częścią oficjalną, uroczystości w Douamont miały jeszcze swoją oprawę „artystyczną”, która oglądana z boku budziła niesmak dużego grona komentatorów i francuskich polityków konserwatywnych.
Aby uzmysłowić chaos konfliktu, niemiecki reżyser Volker Schlöndorff przy aprobacie władz obu krajów zorganizował widowisko, polegające na bezładnym bieganie po grobach poległych. Wraz z szaleńczym akompaniamentem kilkunastu bębniarzy, grupa prawie 3,5 tys. nastolatków ruszyła na siebie z obu stron cmentarza, uprawiając przedziwny jogging między krzyżami. Do całego przedsięwzięcia pierwotnie zaangażowany był również czarnoskóry raper „Black M”, którego występ w ostatniej chwili odwołano, kiedy okazało się, że w jednej ze swoich piosenek nazywa Francuzów „niewiernymi”.
Jeszcze w dniu uroczystości gromy na organizatorów posypały się nie tylko ze strony polityków Frontu Narodowego czy Republikanów, ale również samych Niemców. Jeden z bardziej znanych dziennikarzy naszych zachodnich sąsiadów Thomas Schmid, dosadnie skomentował całą sytuację w niedzielnym „Die Welt”: Cmentarze nie są zwykłym miejscem, nie są ani boiskiem sportowym, tym bardziej nie stanowią przestrzeni rozrywki, jak dodał Schmid Udawany pojedynek kolorowo ubranych młodych biegaczy nie ma niczego wspólnego z agonią i śmiercią setek tysięcy żołnierzy, która dokonała się sto lat temu. Nie wszyscy widzą jednak rzeczywistość w ten sposób. Dla polskiego pisarza Jacka Dehnela, widowisko Schlöndorff’a było bowiem udaną próbą obnażenia absurdu całego konfliktu. Jak napisał dobitnie na swoim Facebooku: (…) wojna to nie jest złota trąbka i idealnie wyprasowana francuska flaga, jak to sobie wyobraża pani Le Pen, to nie są wypolerowane buty, tylko ta gnijąca ciecz, wylewająca się z worków [rozmieszczonych przy okopach – przyp. MM]: ciała, gnój i wszy. Chaos prawdziwego starcia w jego mniemaniu usprawiedliwia zatem chaotyczność „widowiska artystycznego”. Sądzę, że trudno o lepsze podsumowanie kryzysu tożsamości, z którym zmaga się obecnie niemal cała Europa. Żyjemy w całkowitym pomieszaniu porządków, a mylenie cmentarzy ze sceną teatralną jest o tyle symboliczne, co przerażające.
Chrześcijaństwo od zawsze otaczało czcią nekropolie, groby traktowało z szacunkiem a o zmarłych wspominało w modlitwach. Czy naprawdę musimy to zmieniać? Aby uświadomić sobie absurd „joggingu między krzyżami”, który mogliśmy zaobserwować pod Verdun, wystarczy zadać jedno prowokacyjne pytanie: jak byśmy zareagowali, gdyby w podobny sposób uczczono jedną z rocznic wyzwolenia Auschwitz-Birkenau? Jak zareagowałby świat na półmaraton między barakami i komorami gazowymi obozu koncentracyjnego? Gdzieś istnieje granica przesuwania porządków i szukania nowych form wyrazu. Nekropolie nie są miejscem na eksperymenty, to przestrzeń powagi i refleksji. I niech tak zostanie.