Imigranci – szantaż, czy sprawdzian miłosierdzia?

Imigranci – szantaż, czy sprawdzian miłosierdzia?


Albo wpuścimy imigrantów do Polski, albo jesteśmy gorszymi katolikami. Tego typu szantaż emocjonalny płynie nie tylko z ust lewicowych intelektualistów, ale również niektórych księży. Czy oprócz heroizmu, mają jeszcze do zaproponowania konkretne rozwiązania?

Otwarci na oścież

Ostatnimi czasy z coraz większym zdumieniem obserwuję rodzaj „populizmu miłosierdzia”, który opanowuje część intelektualistów oraz środowisk katolickich, za główną cnotę wiary uznających jej otwartość. W różnych miejscach spotykam się bowiem z formą przedziwnego szantażu, który jezuita Grzegorz Kramer sformułował na Facebooku w cieszącym się popularnością wywodzie możliwym do streszczenia w jednym zdaniu: ”Jeśli nie chcemy wpuścić do polski imigrantów, nasza wiara jest nic nie warta”. Mocne to i chwytliwe, radykalne i świetne do uderzenia w dwulicowość swoich braci oraz sióstr. Taką też drogę argumentacji obrał kapłan, wskazując na obłudę wiernych, którzy „strudzonego wędrowca” pod dach nie przyjmą, ale na niedzielnej mszy z dobrym samopoczuciem zaśpiewają Alleluja. Najwidoczniej za mało kochają.

Tymczasem ojciec Grzegorz snuje w sieci swoją gorzką refleksję, okraszoną zdjęciem klawiatury nowego iMaca i relikwią św. Jerzego Popiełuszki. „(…) siedzę przy komputerze, palę fajkę, czekam na Eucharystię. Patrzę na relikwie Jurka i myślę sobie, że gdyby on i jemu podobni posłuchali swoich lęków, jako motyw działania wzięli troskę o bezpieczeństwo swoje i innych (…) to nie byłoby tego kawałka kości na moim biurku”. Co znaczy „nie słuchanie swoich lęków” w praktyce codziennego życia oraz polityki imigracyjnej państwa, tego już nie wiemy.

Licytacja na wielkoduszność

Europa spływa krwią, imigranci w większości się nie integrują, nie potrafimy oddzielić radykałów od zwykłych ludzi, przegrywamy cywilizacyjny wyścig z islamem. To wszystko dzieje się na naszych oczach, które ludzie pokroju księdza Grzegorza wolą trzymać szeroko zamknięte. Jest tylko męczeństwo i świętość, albo „wiara nic nie warta”. Kto się radykalnie nie otworzy, jest w prostej linii gorszym katolikiem. Zbyt mało wrażliwym na cierpienie bliźniego. Niestety takie oblicze przybierają zakamuflowane sposoby ustawienia siebie w pozycji osoby bardziej wrażliwej. Kiedy słyszę podobną argumentację budzi się we mnie sprzeciw. To rozmienianie miłosierdzia na drobne, albo licytowanie się na wielkoduszność. Jak gdyby uszczelnianie granic w prostej linii wynikało z nienawiści do obcych, a nie z troski o własnych obywateli.

Mamy do tej troski święte prawo jako suwerenne państwo, które nie przyłożyło ręki do przyczyn obecnego kryzysu. W przeciwnym przypadku stoimy przed alternatywą przyjmowania zawsze i wszystkich. Bo jaką miarą wymierzyć czyjeś cierpienie? Dlaczego uchodźcy z Syrii zasługują na nasze wsparcie bardziej, niż np. głodujący w Somalii albo Indiach? Czy potrzebują dotrzeć aż do Niemiec, Belgii, Szwecji, żeby poczuć się bezpiecznie? Dlaczego o ich bezpieczeństwo nie zabiegają w pierwszej kolejności ci, którzy zdestabilizowali Bliski Wschód? Jest też kolejna ważna kwestia, kto weźmie odpowiedzialność, jeśli nawet jeden na 100 tys. imigrantów okaże się naśladowcą terrorystów z Paryża i Brukseli? Na te pytanie żaden ze zwolenników radykalnego otwarcia nie udziela odpowiedzi. Powinniśmy po prostu wyrzec się lęków, jak gdyby jedynym zagrożeniem dla obecnej Europy był nacjonalizm, a wszystkie inne obawy urojone.

Miłosierdzie to nie naiwność

Stosunek do fali imigrantów nie jest uniwersalnym wyznacznikiem naszej wiary. Jest nią postawa wobec konkretnego człowieka, a nie ocena zagrożeń globalnego procesu, którego następstwa cywilizacyjne widzimy już dzisiaj. Jednym z nich jest fakt, że Bruksela przy obecnym poziomie „otwartości” za 20 lat zmieni się w miasto w większości islamskie. Jezus kazał nam miłować nieprzyjaciół i nadstawiać drugi policzek, ale nigdzie nie powiedział, że mamy być naiwni. Wygodnie jest mówić o miłosierdziu, zapominając o innej z cnót kardynalnych – roztropności. Wysoce zastanawia w całym tym obrazie fakt, że nawet papież mówi o moralnym obowiązku troski o uchodźców, a milczy o ich ewangelizowaniu. Podczas gdy jedno nie może na dłuższą metę iść w parze bez drugiego. Kościół jest najpierw instytucją misyjną, dopiero później charytatywną.

Inaczej nie dowiemy się dlaczego Jezus przeganiał kupców ze Świątyni, skoro mógł ich zaprosić na obiad? Dlaczego swoim Apostołom kazał nawracać wszystkie narody świata, a nie polecił im po prostu być dla każdego miłym i sympatycznym? Choć zapewnienie bliźniemu bezpieczeństwa jest pierwszym i najważniejszym odruchem serca, katolik nie może poprzestać tylko na tym. I to jest być może dla ks. Kramera rzecz niezwykle kłopotliwa. Głosząc Ewangelię muzułmanom, wielkiego odzewu raczej nie uzyskamy. W wielu krajach islamskich konwersja jest bowiem karana śmiercią.

Stopniowanie heroizmu

Być może nawracanie muzułmanów to gorszy rodzaj heroizmu. Tak zły i opresyjny, że boimy się o nim nawet pomyśleć? Zdecydowanie łatwiej wygłosić apel o okazanie serca imigrantom, bez względu na jakiekolwiek następstwa. Najpierw otworzymy drzwi, a potem jakoś to będzie. Byli już w Polsce księża, którzy przyjmowali Syryjczyków, a później oni wykorzystując pomoc społeczną pakowali się z dnia na dzień i wyjeżdżali do Niemiec. Niestety to też jest część imigracyjnego pejzażu, od której wolimy odwracać głowę. Co z tym fantem zrobić, nie wiem, i odpowiedzi nie widzę. Widzę za to świętoszkowate oburzenie na ludzi, którzy po prostu nie życzą sobie dzielnicy islamskiej w Warszawie. Czy to grzech i ksenofobia? Każdy kto tak myśli, może udać się za zachodnią granicę i chwilę w podobnym miejscu pomieszkać. Zobaczymy jak ubogacony wróci do kraju.

Mam również propozycję dla księdza Kramera, który z wygodnego mieszkania w centrum Krakowa woła o radykalizm miłosierdzia i eksternistycznie rozlicza Polaków z wiary. Póki co jezuita zdobył się jedynie na radykalizm medialny. Swego czasu zasłynął chęcią wyrzeczenia się kapłaństwa aby adoptować dziecko, które miało zostać poddane aborcji, a okazało się wymysłem sfrustrowanej feministki. Innym razem pochwalił się w mediach społeczniościowych tatuażem, zrobionym na cześć Jezusa. Jeśli tak ojcu brakuje odwagi pierwszych chrześcijan, proszę się spakować i jechać jako misjonarz do Iraku albo Syrii. Albo zaprosić na własny koszt całą rodzinę muzułmanów, organizując im wygodne życie nad Wisłą. Proszę dać nam dobry przykład tej wiary o którą ojciec woła, ale bez pisania o niej pięciu postów na Facebooku dziennie. Chętnie się przy okazji czegoś nauczę, bo niestety moja może być z tych „nic nie wartych”.

Tekst ukazał się w „Rzeczpospolitej” z 31.03.2016