Ida: spowiedź z cudzych grzechów?

Ida: spowiedź z cudzych grzechów?


Słyszałem, że po zdobyciu Oskara nie można się już „Idą” nie zachwycić. I faktycznie, film sam w sobie porusza i urzeka zdjęciami. Bez kontekstu historycznego, to jednak zbiór pięknych pocztówek. A niestety, właśnie kontekstu w „Idzie” brakuje najbardziej.

„Ida” – ten tytuł od kilku miesięcy odmieniany jest przez wszystkie przypadki. I będzie jeszcze przez długie lata. W końcu po raz pierwszy od 1957, kiedy do wyścigu o Oscara zgłosiliśmy „Kanał” Andrzej Wajdy, wreszcie udało się wygrać tą niepozorną złotą statuetkę. Nie wyszło wielkim: Kieślowskiemu, Antczakowi, Kawalerowiczowi, Kutzowi, Zanussiemu, Machulskiemu, Holland – wyszło Pawlikowskiemu. Przez chwilę oczy całego filmowego świata skierowane zostaną na Polskę. Co zobaczą pod pięknymi czarno-białymi zdjęciami?  Opowieść poruszającą, ale pełną niedopowiedzeń. I co gorsze, wyjętą z historycznej perspektywy. Kolejny raz zmarnowaliśmy szansę, aby o trudnym wieku XX opowiedzieć inaczej, niż przez pryzmat „rozliczania się z przeszłością”.

Sukces Pawlikowskiego tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że owe historyczne wiwisekcje to jedyna rzecz, jaka w polskim kinie lepiej lub gorzej wychodzi. „Katyń”, „W ciemności”, wcześniej, choć trudno uznać go za wybitnie polski film – „Pianista”. Co łączy te obrazy z „Idą”? Poza wyróżnieniami Akademii Filmowej – oczywiste uwikłanie w przeszłość. Są wzruszenia, emocje, wojna, cierpienie, ludzka podłość, Holocaust i potworne zbrodnie. Z jedną różnicą – w „Idzie” oglądamy te wydarzenia z perspektywy czasu i powojennego przemilczenia. Nic nie eksploduje, nikt nie poświęca życia, co zostało zawinione, przez dwadzieścia lat pozornie oswojono i wyparto.

Właśnie w taki świat Pawlikowski wprowadza widza w „Idzie”. To swoisty emocjonalny „krajobraz po bitwie” w którym główni bohaterzy choć poranieni, zdążyli już pozabliźniać rany. W życiu nigdy jednak nie jest tak łatwo, a historia lubi się o siebie upominać. I to w najmniej odpowiednich momentach. „Ida” pokazuje właśnie taką pozorność świata, w którym totalitaryzmy i pierwotne ludzkie instynkty dokonały głębokiego spustoszenia. Siostra Anna to w rzeczywistości Ida Lebenstein – oddana do klasztoru sierota po zamordowanych przez Polaków rodzicach. Gorliwa komunistka Wanda Gruz to w istocie kobieta bez przyszłości, potwornie zmęczona życiem, pozbawiona ideowych złudzeń.

To intrygujące jak reżyser w długich monologach konfrontuje obie kobiety, które okazują się łączyć więzi rodzinne. Była stalinowska prokurator i niewinna zakonnica z kryzysem tożsamości. Czy to mogło się nie udać? Siłą rzeczy zestawienie ze sobą tak różnych osobowości musi doprowadzić albo do konfliktu, albo przewartościowania dotychczasowych postaw. Pod tym względem „Ida” do mnie nie przemawia. Wszystko pozornie do siebie pasuje, ale jako dramat psychologiczny, opowieść ta jest zbyt prosta, obraz świata czy choćby rzeczywistości zakonnej – jednowymiarowy. Konfrontacje z własnym lękiem, ukrywanie tego co w nas niewygodne – to wszystko widziałem już u Bergmana 50 lat temu. Rozumiem jednak, że film może się podobać i nikomu zachwytu nad nim nie odbieram. Pomijając jednak walory estetyczne filmu oraz jego scenariusz, inna rzecz w „Idzie” budzi mój niepokój. I właśnie o niej chciałem napisać.

Reżyser, jak każdy twórca, ma święte prawo do przedstawiania świata w sposób wybitnie subiektywny. Bez tego sztuka staje się kroniką filmową. Co jednak, jeśli swoją opowieść postanawia przedstawić w realiach historycznych? Czy ponosi on wtedy odpowiedzialność za aptekarską precyzję, z którą powinien oddać każdy detal, aby nie narazić się na zarzut przekłamania? Historia kinematografii pokazuje, że tam, gdzie wiarygodność ustępuje pola widowiskowości, ta pierwsza zawsze wychodzi nierównego pojedynku na tarczy. Co ciekawe, „Idzie” nie można zarzucić przekłamań. Wszystko w tym filmie mogło się wydarzyć. Były Żydowskie dzieci, chrzczone i pozostawiane w klasztorach, aby ocalić ich życie. Byli bezlitośni Polacy, którzy mając apetyt na ich gospodarstwo, wydawali prawowitych właścicieli Niemcom, bądź sami strzelali im w głowę i zakopywali w bezimiennych mogiłach. Zdarzali się bezwzględni prokuratorzy, którzy wysyłali na śmierć żołnierzy Armii Krajowej oraz wszystkich, którzy odważyli się sprzeciwić komunistycznemu reżymowi. Raz jeszcze dodam: owszem, to wszystko mogło się wydarzyć i zapewne nie raz wydarzyło.

Nie mogę jednak po seansie „Idy” nie odnieść wrażenia, że czegoś mi w tej historii zabrakło. Czegoś, co obecne było choćby w „Róży” Wojciecha Smarzowskiego. Tej rzeczy na imię perspektywa. Bez dwóch zdań, dziełem tym wystawiamy przed całym światem nie tylko wizytówkę stanu polskiego kina, ale również polskiego sumienia i naszej przeszłości. Niestety, „Ida” z powodzeniem może się przyczynić do utwierdza na zachodzie szkodliwego stereotypu Polaka-antysemity. I sam fakt, że zdobyła Oscara nie sprawia, że wszelka krytyka pod jej adresem jest nieuprawniona. Wręcz przeciwnie – od zwycięzców zazwyczaj wymagamy więcej.

Prawdę mówiąc śmieszy mnie, kiedy niektórzy recenzenci i publicyści w obronie „Idy” stawiają ją w jednym rzędzie ze „Zniewolonym”. Przecież i tam i tu, twórcy nawiązują do niewygodnej przeszłości. W obu filmach pokazana jest tylko zwykła historia poszczególnych ludzi – pozbawiona komentarza. Czy zatem ze „Zniewolonego” można wyciągnąć wniosek, że Afroamerykanie nadal pracują w USA na plantacjach bawełny – pytają. Cóż, porównywanie powszechnej znajomości dziejów Stanów Zjednoczonych do meandrów XX-wiecznej Polski, jest jak zestawienie popularności historii Krzysztofa Kolumba z Janem z Kolna, który rzekomo zamiast genueńczyka odkrył Nowy Świat. W pewnych sytuacjach należy się postscriptum. 

Problem, który jak sądzę wywołał całą debatę wokół „Idy” polega na tym, że wbrew pozorom to nie jest historia jedna z wielu. Choć dramaty ludzkie są uniwersalne, reżyser postanowił ubrać je w te, a nie inne kostiumy i epokę. Sądzę, że wybór ten niesie za sobą pewną odpowiedzialność, której Pawlikowski nie do końca sprostał. Bez wiedzy o burzliwej przeszłości Polski, wnioski które płyną z „Idy” są po prostu krzywdzące, ponieważ uogólniają coś, co było jednak marginesem. Polacy, nie dość że mordowali Żydów, skazywali na śmierć również samych siebie. Jak wielu ich było, kto faktycznie przeprowadził Holocaust i na czyich bagnetach zainstalowany był w naszym kraju komunizm – tego już widz nigdy się nie dowie. Czy musi? Nie wiem, ale chyba nie jest dziełem przypadku, że w jednej z zagranicznych recenzji filmu można przeczytać, że jest to obraz, który „penetruje najciemniejsze, cierniste zakątki polskiej historii, rozliczając zbrodnie Stalinizmu oraz Holocaustu”. Nie ma tutaj mowy o uniwersalnych dramatach zwykłych ludzi. Rozliczany jest „naród”.

Przykład ten dobitnie pokazuje, że bez kontekstu trudno zrozumieć prawdziwą historię „Idy”. I prawdziwą historię Polski. O wiele bardziej skomplikowaną niż szukanie swojego powołania, tożsamości i pochylanie się nad dawnymi grzechami. Niestety, kolejny raz można odnieść wrażenie, że spowiadamy się z cudzych.