Grom z jasnego nieba. Historia bomby wodorowej zagubionej pod Palomares
Bombowiec B-52G

Grom z jasnego nieba. Historia bomby wodorowej zagubionej pod Palomares


Kategorie

Napięcie w Korei przypomina o niebezpieczeństwach związanych z lotami samolotów wyposażonych w broń jądrową, nawet w sytuacjach rutynowych patroli.

Andaluzja, najgęściej zaludniony rejon w południowej Hiszpanii, słynie z flamenco, oliwek i gór Sierra Nevada. Gdyby nie łut szczęścia, byłaby miejscem najtragiczniejszej katastrofy nuklearnej w dziejach, największym na świecie cmentarzyskiem.

Był poranek 17 stycznia 1966 r. Przejrzyste niebo nad Palomares, ubogą andaluzyjską wsią, przecinały jedynie smugi po przelatujących tu samolotach. Francisco Orts jak co dzień wypłynął w morze zarzucić sieci. Około godz. 10.30 rozdzierający huk zwrócił uwagę rybaka. Po chwili potężne uderzenie w wodę niemal przewróciło łódź. Dokładnie nad głową Francisco, na wysokości 9450 m, doszło właśnie do jednego z najgroźniejszych wypadków z bronią atomową.

46 lat temu w Palomares działał tylko jeden telefon, a wodę czerpano ze studni. Niemniej monotonię codzienności raz po raz przerywało dosyć spektakularne wydarzenie – przelot i powietrzne tankowanie B-52 Stratofortress, najnowocześniejszych wówczas bombowców US Army. I choć nikt z mieszkańców nie zdawał sobie z tego sprawy, za każdym razem na pokładzie maszyn była nie tylko liczna załoga, ale również arsenał jądrowy, kilkusetkrotnie silniejszy niż ładunki zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki razem wzięte.

Pomysł na regularne loty z megatonowymi głowicami narodził się na początku lat 60. jako element amerykańskiej akcji szybkiego reagowania o kryptonimie Chrome Dome. Dzięki ustaleniu trzech różnych tras kursowania bombowców i dotankowywaniu ich w powietrzu, przez siedem lat, 24 godziny na dobę, utrzymywano w pobliżu granic z ZSRR powietrzną flotę, która w szczytowym momencie programu liczyła ponad 20 gotowych do ewentualnego ataku stratofortec.

Pechowy B-52 wracał akurat południową, najczęściej uczęszczaną pętlą, która wiodła od Karoliny Północnej przez Atlantyk, Morze Śródziemne i całe wybrzeże Adriatyku. Do połowy drogi wszystko szło jak w zegarku. Po odbyciu najniebezpieczniejszej części misji – przelotu w pobliżu terytorium Związku Radzieckiego – wystarczyło już tylko uzupełnić paliwo w locie i bezpiecznie dolecieć do bazy w USA. To właśnie wtedy kilka sekund nieuwagi i brak komunikacji z KC-135, samolotem cysterną, zamieniły obie maszyny w spadające kule ognia.

Piekło nad Palomares

Dla pilotów KC-153 Stratotankera był to kolejny lot tego dnia. Już po kilku minutach od startu z hiszpańskiego lotniska Moron spotkali się z potężnym, ośmiosilnikowym kolosem. Cudem ocalały z katastrofy major Larry Messinger tak po fakcie zrelacjonował całe wydarzenie: „Podlecieliśmy od tyłu tankowca, ale wydawało mi się, że utrzymujemy nieco za dużą prędkość. Tak czy inaczej istnieje procedura, w której operator wysięgnika w razie zagrożenia trzy razy mówi »Odchodzimy«. Nikt nie sygnalizował niebezpieczeństwa, więc spokojnie podlecieliśmy. Wtedy nagle usłyszeliśmy okropny trzask i rozpętało się piekło”.

Nieświadomy zagrożenia operator wysunął dyszę tankującą, która zamiast delikatnie połączyć się z przeznaczonym do tego elementem poszycia, przedziurawiła kadłub fortecy, a następnie ułamała część lewego skrzydła. W jednej chwili ogień jak po loncie powędrował do zbiorników cysterny, którą potężna eksplozja rozerwała na strzępy, zabijając całą czteroosobową załogę. Bombowiec jakimś cudem jeszcze przez kilkanaście sekund był na tyle stabilny, że pięć z siedmiu osób na jego pokładzie zdołało się katapultować. I choć w jednym przypadku spadochron się nie otworzył, czterech żołnierzy z niewielkimi oparzeniami lokalni rybacy wyłowili z Morza Śródziemnego i natychmiast przetransportowali do szpitala w pobliskim Aguilas. Wśród bohaterów tego dnia znalazł się również rybak Francisco Orts (zwany odtąd Bomb Frankie), który wciągnął na pokład dryfującego przez niespełna godzinę wyczerpanego majora Messingera.

To, co zostało z obydwu Boeingów, w smugach czarnego dymu i pióropuszu ognia roztrzaskało się, niemal ocierając o dachy domów w Palomares. Według relacji świadków, wrak bombowca runął na ziemię kilkaset metrów od szkoły podstawowej. Kiedy wydawało się już, że cudem uniknięto poważniejszych strat, chwilę po samolotach na wioskę spadło coś niewyobrażalnie groźniejszego.

Każda z bomb wodorowych, transportowanych w B-52, była nieuzbrojona, a w sytuacji upadku z dużej wysokości specjalny mechanizm otwierał wyhamowujący spadochron. Jeden ładunek spadł do morza, a w dwóch zawiódł spadochron. Siła uderzenia okazała się pomyślnie na tyle nieduża, że detonacji uległy jedynie znajdujące się w środku konwencjonalne ładunki trotylowe. Spowodowało to jednak zniszczenie bomby i uwolnienie porcji plutonu. Do reakcji jądrowej nie doszło, ale radioaktywnie skażonych zostało ponad 2 km gruntów uprawnych i plantacji pomidorów, na których – po sezonie – na szczęście nikt nie pracował.

W andaluzyjskiej wsi zrobiło się gwarno jak nigdy. Zanim ziemia zdążyła ostygnąć, o Palomares usłyszał zdenerwowany prezydent Lyndon B. Johnson, zainteresowany wyłowieniem zagubionego pocisku wywiad sowiecki, a za nimi cały świat.

Złamana strzała

Pomimo globalnego poruszenia wypadkiem w Hiszpanii, nie był to pierwszy incydent, w którym armia amerykańska zgubiła broń jądrową. Pod specjalnie ukutym w tego typu przypadkach kryptonimem Broken Arrow do 1966 r. kryje się aż 14 sytuacji, w których samoloty razem z głowicami spadały w oceany, lasy i bagna USA czy Kanady. Dzięki opracowanym na bazie wcześniejszych doświadczeń procedurom niemal natychmiast po wypadku postawiono na nogi wszystkie okoliczne jednostki amerykańskie, które na miejscu zbudowały prawdziwe centrum dowodzenia. Zresztą już same liczby robią wrażenie: 700 żołnierzy i naukowców, 150 nurków, 20 statków, w tym batyskafy głębinowe, 10 mln dol. wydanych na podwodne poszukiwania, 4810 baryłek ze skażoną plutonem ziemią, wywiezionych do USA.

„Armia była przygotowana – przyznaje Barbara Moran, autorka książki »The Day We Lost The H-Bomb«. – Wszystko jednak miało przebiegać gdzieś na płaskim, pustynnym terenie w USA, a nie za granicą, gdzie nikt nie mówi po angielsku, a wszędzie dookoła kręcą się rolnicy, ich kozy i reporterzy »NY Timesa«”. W relacjach medialnych z tamtych wydarzeń uporczywie nakładają się na siebie dwa obrazy. Pierwszy to protesty lokalnych mieszkańców i demonstrantów, inspirowanych częściowo przez nielegalne organizacje marksistowskie, drugi to kroniki filmowe, na których – po wywiezieniu napromieniowanej gleby – „życie wraca do normy”. Na jednej z nich widzimy amerykańskiego ambasadora, który stojąc do pasa w wodzie, na pytanie dziennikarzy o to, czy wykryto w niej promieniowanie radioaktywne, odpowiada: „Jeśli to jest promieniowanie, to je po prostu kocham!”.

Miejscowej ludności nie było jednak do śmiechu. Nikt nie informował mieszkańców, jaki jest stopień zagrożenia, jak postępują prace. Poważnie ograniczono możliwość wychodzenia z domów i kategorycznie zakazano jedzenia lokalnych produktów, zaopatrzenie dowożąc ciężarówkami. I choć w związku z wypadkiem nikt w Palomares nie ucierpiał, jeszcze ponad dwa i pół miesiąca trwały tam swoisty stan wyjątkowy i intensywne poszukiwania ostatniej głowicy, która spoczęła na dnie Morza Śródziemnego.

Wyścig z czasem

W dziwny sposób epilog katastrofy w Palomares zbiegł się w czasie i treści z premierą „Thunderball”, kolejnej odsłony przygód Jamesa Bonda. I tam, i tu była zaginiona bomba, podwodne poszukiwania i trzymająca do ostatniej chwili w napięciu akcja. Wróćmy jednak do rzeczywistości. Kiedy Amerykanie używali batyskafów i nowej metody obliczeń prawdopodobieństwa, Sowieci na własną rękę wysłali łódź podwodną, która miała zlokalizować ściśle tajną głowicę Mk 28. Przełom nastąpił po 80 dniach od katastrofy, kiedy na ślad bomby trafił amerykański DSV Alvin, pojazd uczestniczący później m.in. w poszukiwaniach wraku Titanica. Niestety, podczas pierwszej próby wydobycia pocisk wyleciał z ramion batyskafu i spoczął jeszcze niżej, na głębokości 880 m. Po wielu podejściach i perypetiach, 7 kwietnia 1966 r. w końcu wyłowiono niebezpieczną zgubę. Była to do tamtego czasu najbardziej kosztowna akcja poszukiwawcza US Navy, z wielu względów również najbardziej niebezpieczna. Wystarczy wyobrazić sobie, że podczas wydobycia dochodzi do wypadku i bomba wybucha pod wodą. Powstała przy tym fala tsunami spokojnie mogłaby zalać wybrzeże od Malagi po Alicante.

Cztery dni po wypadku rząd hiszpański wydał oświadczenie, w którym nie wyraził zgody na dalsze loty fortec nad swoim terytorium. W ślad za nim poszły inne państwa, ale ostatnim gwoździem do trumny akcji Chrome Dome była kolejna katastrofa, która wydarzyła się na grenlandzkiej bazie Thule, niespełna rok po Palomares. Program oficjalnie przestał istnieć. Jego bilans jest fatalny. Trzy katastrofy lotnicze, osiem ofiar i płot na plaży w Palomares, który do dziś odgradza nielicznych turystów od napromieniowanej ziemi.

Artykuł ukazał się pierwotnie w tygodniku „POLITYKA”.