Debata straconych szans. Komorowski wizerunkowo wygrał, ale to za mało, aby spać spokojnie
Na niedzielną debatę Duda – Komorowski, czekałem z nieukrywaną ekscytacją. Miało być starcie dobra ze złem, świeżości z doświadczeniem, swady z żenadą. Spodziewałem się wyciągnięcia najcięższych dział, asów z rękawa i autentycznego sporu, o rzeczy dla Polski najważniejsze. Tymczasem poczułem się tak, jakbym siedział przez telewizorem do czwartej nad ranem i zamiast Mayweather – Pacquiao, dostał za karę Najman – Saleta. Nie ta skala upokorzenia, ale podobny „poziom” widowiska. To debata zmarnowanych szans i choć Komorowski wizerunkowo ją o włos wygrał, zmienia to niewiele.
Jest takie słowo, które spędza sen z powiek politykom i rozpala wyobraźnie dziennikarzy na Twitterze. To tzw. „game changer” – kluczowy moment w kampanii, który za jednym zamachem wywraca do góry nogami dotychczasowe linie podziałów i wpływów. Choć tylko naiwny mógłby się spodziewać takiego „gejmczendżera” po niedzielnej debacie, chyba wszyscy obserwatory, ze mną na czele, apetyty mieli jednak większe. W końcu po raz pierwszy w personalnym starciu obiecano nam ujrzenie obu kandydatów na prezydenta RP, a to rzecz w tej przedziwnej kampanii bez precedensu. Jak wiele podziałów między nimi narosło, jak ciężkie od politycznego napięcia powietrze musiało panować w studio na Woronicza, wiedzą chyba nie tylko sami zainteresowani. Niestety jak w popkulturze pokazała historia serialu „Lost” – zbyt duże rozbudzenie nadziei, prawie zawsze kończy się równie wielkim rozczarowaniem. Nie inaczej było niedzielnego wieczora w TVP1.
Obaj kandydaci mieli wystarczająco dużo czasu, aby do debaty spokojnie i rzetelnie się przygotować. Jej formułę ustalono na długo przed emisją programu. Poinformowano o blokach tematycznych, można było z dużą dozą prawdopodobieństwa dokopać się do niewygodnych dla kontrkandydata faktów i z satysfakcją obserwować, jak wykręca kota ogonem. Niestety, podobnych momentów w tym „starciu tytanów” było jak na lekarstwo. Ale zacznijmy od dwóch rzeczy najistotniejszych.
Po pierwsze – Andrzej Duda tą debatę, nieznacznie, ale jednak przegrał. Po drugie, Bronisław Komorowski, o kilka grubości włosa, ale w przekonaniu opinii publicznej i większości komentatorów na Twitterze i w mediach, debatę wygrał. I właściwie całe te dwa zdania mogą posłużyć jako skrót „doniosłości” owego debatowania. Piszę te słowa z nieukrywaną ironią, bo odczuwam jednak, podobnie jak po debacie przed I turą, gorzki smak zawiedzionych nadziei. Komorowski nie był tak słaby, jak można by się spodziewać po ostatniej czarnej serii jego publicznych wpadek, Duda nie tak wyluzowany i błyskotliwy, jak zdają się to przedstawiać jego spindoktorzy. I jeden i drugi jak w zdartej płycie, wracali do odwiecznego sporu PO-PiS, wzajemne, jak największą obelgę, zarzucając sobie partyjne koneksje i powiązania. „Ja nad głową nie mam żadnego prezesa” – krzyczał prezydent Komorowski. „A mój rząd nie jest odpowiedzialny za mielenie referendalnych podpisów obywateli” – wtórował mu poseł Duda.
To, co może być i faktycznie jest rzeczą raczej zaskakującą, to fakt, jak mało wniosków z ostatniego wystąpienia Dudy wyciągnął jego sztab. Choć z biegiem czasu kandydat PiS wyraźnie się rozkręcił i końcówka starcia należała do niego, początek dyskusji z Komorowskim był zaskakująco słaby. Zamiast dynamicznego, spontanicznego i szczerego polityka, kolejny raz otrzymaliśmy alegorię ugrzecznionego „Krakówka”. Duda ze swoimi sztywnymi gestami był jak doktorant na obronie dysertacji. Tymczasem Bronisław Komorowski, na którego strach przed przegraną najwidoczniej podziałał mobilizująco, zadziwił początkowym spokojem, mieszczeniem się wypowiedzi w wyznaczonym czasie i kilkoma wrzutkami, które wyraźnie wybiły Dudę ze strefy komfortu. I na które nie miał żadnej ciętej riposty. Pod tym względem obecny prezydent przypominał profesora, który lata chwały ma już za sobą, ale który krnąbrnemu studentowi potrafi jeszcze nos utemperować. „Dlaczego blokuje Pan od tylu lat etat na uczelni” – zapytał nawet, aby chwilę później wyciągnąć kartkę z cytatem na inny temat, zarzucając kontrkandydatowi radykalną zmianę poglądów. I nawet przy protestach prowadzących, zdecydował się tą kartkę na pulpit Andrzeja Dudy zanieść. Niestety, ale właśnie to takie obrazy zostają w głowie na sam koniec, „gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz”. I tych obrazków więcej miał obecnie urzędujący prezydent. Bo przecież kto zapamięta, że z biegiem czasu puszczały mu nerwy, że nieustannie Dudzie przerywał, wykazując się przy tym brakiem szacunku do formuły debaty, którą sam zaakceptował.
Bez wątpienia najmocniejszym elementem wystąpienia Dudy był nie fragment, do którego się wcześniej przygotował, ale spontaniczne wytknięcie Komorowskiemu rozliczania za reformy sądów Jarosława Gowina, który w tym czasie był w rządzie… PO. I, które to reformy prezydent zaakceptował. Gdyby takich momentów było więcej, dzisiaj mówilibyśmy o wyraźnym zwycięstwie kandydata PiS. Nie jest jednak powiedziane, że obaj panowie z najcięższymi działami nie czekają na ostatnią debatę i finisz kampanii. Coś mi jednak podpowiada, że to co ma najlepszego, Bronisław Komorowski pokazał już wczoraj, a czas działa na korzyść Dudy. W końcu straszenie PiSem i „wsadzaniem za invitro” to straszak, który a polskie społeczeństwo już prawie nie działa.
Tak czy inaczej, kolejny raz sprawdziła się powtarzana nawet w środowiskach prawicowych teza, że Andrzej Duda wyborów nie wygra, jeśli nie będzie sobą. Nie wygra, jeśli zamiast mówić od serca, będzie wygłaszał miniaturowe expose, tonem głosu i mową ciała za wszelką cenę chcą osiągnąć „format prezydencki”. To zadziwiające, jak mało wniosków wyciągnęli obaj kandydaci z sukcesu Pawła Kukiza. Jego wyborcy nie chcą już oglądać ugrzecznionych, nudnych, przewidywalnych i zasiedziałych na swoim stołku polityków. A debata ta, pokazała, że dla tej grupy, tak Duda jak i Komorowski, do zaoferowania mają niewiele. Pytania o Jedwabne, pseudospory o in vitro, powoływanie się na autorytet Jana Pawła II i wyzywanie od politycznego średniowiecza. „Panowie, to jest paździerz. Nas to już nie kręci” – mogliby zupełnie śmiało powiedzieć ludzie, którzy jeszcze kilka dni temu dali żółta kartkę systemowi. I ja bym się chętnie pod ich słowami podpisał.
Dlatego właśnie zaryzykuje stwierdzenie, że pomimo minimalnego wizerunkowego zwycięstwa Bronisława Komorowskiego, w podziale głosów debata ta zmieni niewiele. Kukizowców nie zmobilizuje, bo dla nich to nadal jak wybór miedzy dżumą a cholerą, a żelaznego elektoratu nie przekona. On i tak od zawsze wie swoje.
„Oglądałem debatę. Bardzo słaba. Żadna. Szarpanina o wpływy. Wzajemne oskarżenia dla własnych korzyści. Walczą o nas tylko po to, by nadal kreować siebie. Jesienią musimy wygrać” – napisał na gorąco Paweł Kukiz. Pod tym względem, to debata straconych szans. Oby 24 maja Polska miała więcej szczęścia.