Bolesny szpagat Tomasza Terlikowskiego
„Jęk rozczarowania po programie Kuby Wojewódzkiego setnie mnie ubawił” – pisze na łamach „Frondy” Tomasz Terlikowski. Ja tymczasem nie jestem rozczarowany, specjalnie też się nie ubawiłem. I wcale nie dlatego, że oczekiwałem konserwatywno-liberalnej jatki. Po prostu stało się to, czego od dawna można się było domyślać: radykalizm kończy się tam, gdzie zaczynają wspólne interesy.
„Terlik idzie do Wojewódzkiego” – gruchnęło kilka dni temu w mediach. Zaczęły się domysły, niektórzy niedowierzali, inni się gorszyli, jeszcze inni – w tym ja – pozwalali sobie na drobne złośliwości. Miało być starcie „Polaka-katolika” z „ateistą-bolszewikiem”, wojna światów, hardcorowe nawracanie i, jak to redaktor „Frondy” pięknie ujął słowami Franciszka, „Wychodzenie na granice”.
Tymczasem panowie już po kilku minutach trwania programu od bruderszaftu, przeszli do żartów o masturbacji. Było miło, spokojnie i sam Terlikowski wyraźnie dumny z takiego obrotu sprawy pochwalił się, że nie spalił Wojewódzkiego na stosie, a ten drugi nie wyciągnął od niego nic pikantniejszego niż historie o podrywaniu dziewczyn na „Stare Dobre Małżeństwo” grane na gitarze.
Nawet prawicowe „wPolityce” nie umiało wtorkowego show podsumować inaczej niż jako „absurdalnego bełkotu”, który „tonął w typowym dla programu bełkocie i maniakalnych aluzjach seksualnych”. Skąd więc to zadowolenie katolickiego redaktora? Czy za szumnie zapowiadaną ewangelizację należy wziąć wypowiedziane przez Wojewódzkiego: „pójdę na pielgrzymkę, jeśli ty zapalisz jointa”? A może obietnica bycia ojcem chrzestnym dziecka „króla TVN”, jeśli ten wróci na łono Kościoła? To o to był ten cały ambaras i pokrętne tłumaczenia redaktora „Frondy” na Facebooku, że przecież Jezus też wychodził do celników? A jeżeli Jezus wychodził, to dlaczego on miałby zostawić w osamotnieniu innego grzesznika? Też coś,
Jeśli cokolwiek z tego programu mnie rozbawiło – poza uroczym skrępowaniem Terlikowskiego, kiedy stanął przed pytaniem o chęć zobaczenia Agnieszki Szulim nago – to fakt, jak szybko obaj panowie doszli do porozumienia. Patrząc na kontekst programu z boku, nic nie zapowiadało podobnej zażyłości. Terlikowski niejednokrotnie wyzywał Wojewódzkiego od szumowin, ten drugi na każdym kroku podkreśla swój dystans do katolicyzmu.
I nagle te dwa bieguny polskich mediów niemal rzuciły się sobie w objęcia. Brudzio, żarciki, wspólny język – jak celebryta z celebrytą. Pozornie wszystko dzieli, faktycznie wszystko łączy. Przez cały czas trwania programu nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że uczestniczę w jakimś schizofrenicznym, mało śmiesznym żarcie.
Z drugiej strony czego można było się spodziewać? Media podobnie jak polityka, to system naczyń połączonych. Ci, który nienawidzą się przy świetle kamer, zazwyczaj podają sobie ręce w sejmowej stołówce, pójdą na wódkę, na jakiejś gali usiądą przy jednym stoliku. Terlikowski nie jest głupi i wie, że jako człowieka mediów obowiązują go podobne, brutalne zasady. Pokaż się, albo zgiń. Bądź wyrazisty, albo przepadnij. O ile jednak łatwiej być radykałem na łamach swojego portalu, o tyle stając z kimś z branży twarzą twarz, ponad podziałami na czoło wychodzi branżowa solidarność. W sumie czym różni się Wojewódzki od Terlikowskiego? Ten program dobitnie pokazał, że obaj uprawiają ten sam zawód, tyle że po pozornie różnych stronach barykady.
Nie wiem, czy po tym programie ktoś się nawrócił, wiem za to, że nie ma nic gorszącego w wystąpieniu w jakimkolwiek talk-show. Jedyne co może gorszyć, to wycieranie sobie w tym przypadku twarzy Ewangelią. Terlikowski chciał pójść do TVN-u, jego sprawa. Niech mi tylko później nikt nie mówi, że katolicyzm to sztuka dokonywania trudnych wyborów i stawiania sobie granicy w czerpaniu z uciech tego świata. Jak pokazał przykład Terlikowskiego, można być dwiema nogami po przeciwnych stronach barykady. Tylko im dłużej trwa taki szpagat, tym bardziej boli.