„Bliski Wschód w ogniu” po decyzji Trumpa? Prawda jest bardziej złożona
Mur na granicy palestyńsko-izraelskiej. Marcin Makowski / Archiwum prywatne

„Bliski Wschód w ogniu” po decyzji Trumpa? Prawda jest bardziej złożona


W środę 6 grudnia Donald Trump ogłosił, że Stany Zjednoczone uznają Jerozolimę jako stolicę Izraela oraz przeniosą tam swoją ambasadę. Jego przemówienie wywołało oczywisty entuzjazm Żydów, wściekłość Ligi Arabskiej i zapowiedź kolejnej intifady ze strony Palestyńczyków. Światowe media rozpisywały się o ”Bliskim Wschodzie w ogniu” i zamieszkach na ulicach strefy Autonomii Palestyńskiej. Przez cztery dni obserwowałem te wydarzenia z bliska. Jedno mogę powiedzieć na pewno – żadna generalizacja nie tłumaczy polityczno-społecznej mozaiki regionu. Natomiast wiele z nich szkodzi.

Wieczór, już po przemówieniu Trumpa, wjeżdżamy do żydowskiej części Jerozolimy. Most zaprojektowany przez Santiago Calatravę, który swoim kształtem przypominać ma harfę króla Dawida, mieni się w barwach flagi USA. Te z kolei wiszą również na niektórych latarniach. Jest zimno, wieje wiatr i pada – na chodnikach pusto, ale ulice pełne są samochodów. Niektóre z nich udekorowane w barwy narodowe Izraela. Gdyby ktoś nie śledził doniesień medialnych, mógłby nie wiedzieć, że właśnie przewrócono jedną z ustawionych po 1948 roku kostek bliskowschodniego domina.

Permanentny stan wyjątkowy

A jednak z perspektywy regionu, stanowiącego etniczną, religijną i geopolityczną beczkę prochu – uznanie, że to Jerozolima, a nie Tel Awiw, jest stolicą Izraela, spowodowało trudne do przewidzenia następstwa. Ich przebieg, przynajmniej w tej chwili, nie był jednak tak gwałtowny jak relacjonowały polskie i zachodnie media. Wszyscy jakby na chwilę się zatrzymali, ważąc racje i szukając właściwej odpowiedzi. I właśnie to jest jednym z największych problemów przy opisywaniu wydarzeń na Bliskim Wschodzie, który w jakiejś mierze zdołał oswoić życie w permanentnym stanie wyjątkowym. Każda próba wyjęcia wydarzeń z szerszego kontekstu, skazana jest na niepowodzenie w starciu z codziennością.

Rynek w Betlejem, w okolicy którego około 30 minut później doszło do zamieszek
Marcin Makowski / Archiwum prywatne

Owej medialnej schizofrenii doświadczyłem najpełniej w czwartek i piątek 7 i 8 grudnia. Właśnie wtedy wybraliśmy się z dziennikarzami, uczestniczącymi w wyjeździe prasowym LOT-u, do Betlejem w Autonomii Palestyńskiej oraz w pobliże granicy izraelsko-jordańskiej. Na pierwszy rzut oka uderzał całkowity spokój na terytorium Palestyny, która w geście protestu przeciwko decyzji USA, ogłosiła trzydniowy strajk. Wyludnione ulice, puste miasteczka i napięcie, przypominające ciszę przed burzą. Takie nastroje towarzyszyły nam, gdy odwiedzaliśmy Bazylikę Narodzenia Pańskiego w Betlejem oraz miejsce zwiastowania Maryi. Na głównym rynku miasta, kilku Palestyńczyków próbowało sprzedać magnesy na lodówkę, krzycząc po polsku ”dziesięć złotych, dziesięć złotych”. Niedługo wcześniej ustawiono prowizoryczny żłóbek oraz plastikową choinkę. Słyszałem, jak zagraniczny dziennikarz nagrywał wypowiedź palestyńskiego przewodnika wycieczek, który łamaną angielszczyzną zapewniał, że nie będzie żadnej wojny i agresji.

Medialna bańka

Wystarczyło 30 minut, aby na tym samym wyludnionym rynku, doszło do gwałtownych protestów okolicznej ludności, które przerodziły się w krótkotrwałe starcia z siłami porządkowymi. W tym czasie przebywaliśmy już w lokalnej palestyńskiej restauracji, tuż obok słynnego muru granicznego z Izraelem. Może 2, 3 kilometry od centrum wydarzeń, które zaczęły relacjonować światowe media. Oba to jakaś część prawdy o regionie, w którym absolutnie bez zapowiedzi może dojść do eskalacji przemocy. Ale nawet mimo tego, życie dwie ulice obok potrafi płynąć swoim biegiem. Tak było również ze słynnym muralem Donalda Trumpa, który zamalowało kilku młodych Palestyńczyków w geście protestu przeciwko decyzji USA. Widziałem później to ujęcie w wielu mediach – wyglądało dosyć ponuro. Tyle, że dosłownie dwa metry obok stał sznur autokarów turystycznych, a ludzie robili sobie selfie i wrzucali na Instagrama.

Izraelska codzienność- turyści i wojskowi rekruci
Marcin Makowski / Archiwum prywatne

Inna scena. Piątek 8 grudnia – pojawiają się informacje o ręcznie robionych rakietach wystrzelonych z terytorium Strefy Gazy. Ponoć są dwie ofiary po stronie palestyńskiej, jakieś zniszczenia i rozbite szyby po stronie izraelskiej. Trudno powiedzieć co wydarzyło się naprawdę, ponieważ relacje wzajemnie się wykluczają. Rodziny niektórych uczestników wyjazdu zaczynają dzwonić, tymczasem my siedzimy w hotelu w centrum Jerozolimy, w której akurat zaczął się szabat, a życie na chwilę się zatrzymało. Późnym wieczorem wszedłem na chwilę do strefy VIP na ostatnim piętrze budynku. W całkowitym skupieniu siedziało tam dwóch dziennikarzy z amerykańskiej telewizji ABC. Operator pokazał mi bez słów, że prosi o ciszę. W tym czasie jego kolega z radiowym akcentem czytał podkład do swojego materiału wideo. ”Konflikt na Bliskim Wschodzie ewidentnie się zaognia. W Jerozolimie czuć napięcie i zdenerwowanie, Palestyńczycy zapowiedzieli „Dni Gniewu’”. Czy miał rację? Na pewno w jakiejś mierzę tak. Czy czułem to napięcie zwiedzając stare miasto, idąc drogą krzyżową i odwiedzając kolejne świątynie Świętego Miasta? Nie bardzo.

Bliski Wschód i dwa oblicza

Analogiczna sytuacja powtarzała się podczas podróży do Qumran i brzegu Morza Martwego oraz wizycie przy rzece Jordan (żołnierki armii izraelskiej z uśmiechem robiły sobie zdjęcia z turystami, którzy przyjechali odnowić przyrzeczenia chrzcielne). Gdy w sobotę dojechaliśmy do Tel Awiwu, w internecie coraz częściej pojawiały się artykuły w stylu ”Bliski Wschód w ogniu”. I faktycznie, tam, gdzie zazwyczaj dochodzi do napięć pomiędzy Palestyńczykami i Izraelczykami, było niebezpiecznie. Tylko czy różniło się to czymś istotnym od intensywności konfliktu, który trwa od pokoleń? Czy decyzja Donalda Trumpa coś jakościowo zmieniła na gorsze? Mogę powiedzieć tylko tyle, że z perspektywy biernego obserwatora, nie odnosiło się podobnego wrażenia. A przecież to też część prawdy o regionie, który w tym samym czasie polskie MSZ uznało za niezwykle niebezpieczny i odradzało podróż polskim turystom.

Z jednej strony konflikt w Strefie Gazy, z drugiej przepełnione kawiarnie Tel Awiwu. To również część skomplikowanej codzienności życia na Bliskim Wschodzie
Marcin Makowski / Archiwum prywatne

Ta historia przywodzi mi na myśl moje niedawne spotkanie z Samem Rubinem, który przez pryzmat jednego wydarzenia zaczął się obawiać o swoje bezpieczeństwo w Polsce, a obraz lęku przed prześladowaniami Żydów, budowały w jego głowie zagraniczne media. Podobnie wyrwane z szerszego kontekstu wydawały mi się wypadki w regionie, gdy obserwowało się je z boku, a następnie od środka. Nie chce przez to powiedzieć, że należy bagatelizować przygraniczne starcia, ani że potencjalnie w przyszłości nic złego w Izraelu zdarzyć się nie może. To, czego nauczyłem się od obu tych historii to umiejętności spokojnej i pragmatycznej oceny rzeczywistości w konfrontacji z jej obrazem medialnym. Pod tym względem Polacy i Żydzi wiele mogą się od siebie nauczyć.