Smoleńsk albo śmierć?
Tragedia Smoleńska to ciągle trwający test na niepodległość, wyciągajmy wnioski z naszych błędów, bo gra toczy się o coś więcej niż tylko dobre samopoczucie. I co najważniejsze – nie zapominajmy. Niepamięć nigdy nie była receptą na normalność.
Mijają trzy lata od tego feralnego poranka. Po tym czasie można już z cała pewnością stwierdzić – wszyscy rządzący i każdy z nas po trochu, nie zdaliśmy egzaminu. Nie zdała go chowająca głowę w piasek PO, traktująca Smoleńsk jak plagę, część środowisk lewicowych oraz opozycja, która z Jarosławem Kaczyńskim, „pełnym słusznego gniewu”, buduje kontrkulturę smoleńską z jej mitami i martyrologią. Dwie przełamane płyty ustawione jako pomnik ofiar tragedii, w dużej mierze obrazują pęknięcie wewnątrz narodu. Nigdy wcześniej, pomimo balastu historii i borykania się z dekomunizacją, nie byliśmy tak podzieleni jak teraz.
Skalę tego podziału zaczynałem rozumieć stopniowo i na gruncie osobistym. Najpierw przed pogrzebem pary prezydenckiej mój krakowski współlokator jak w amoku wystawiał ogłoszenia i chciał się wyprowadzić na czas obchodów, aby wynająć kawalerkę przyjezdnym. Nie podobał mi się ten pomysł. Pokłóciliśmy się (mówiąc patetycznie) o wymiar tych wydarzenia, a ja w konsekwencji znalazłem inne mieszkanie.
Nigdy nie zapomnę też pierwszej rocznicy tragedii pod Smoleńskiem. Organizowałem wtedy ze znajomymi sporą międzynarodową konferencję w Bibliotece Jagiellońskiej, a jej drugi dzień wypadał akurat na 10 kwietnia. Nadzorującej nasze prace pani profesor, zaproponowałem, że obrady powinniśmy rozpocząć od minuty ciszy w hołdzie ofiarom katastrofy. Do tej pory jej reakcja nie przestaje mnie dziwić. Na moją prośbę usłyszałem: „Mamy tutaj gości z Izraela i Stanów Zjednoczonych, którzy nie wiedzą, co się wtedy stało. Dla nich ta minuta ciszy będzie niestosowna i niezrozumiała. Nie róbmy tego”. Próbowałem tłumaczyć, że chyba każdy, kto oglądał rok temu telewizję słyszał o tragedii i że jesteśmy w Polsce, a nie w Stanach czy Izraelu. Na odchodne dowiedziałem się, że konferencja nie jest miejscem na „takie rzeczy”. Teraz myślę, że i tak warto było zrobić swoje, ale czasu nie cofnę.
Zapewne każdy mógłby podać swoje, podobne przykłady zamiatania historii pod dywan. Paleta jest bogata i z roku na rok przybywa przypadków: od zidiociałej bananowej młodzieży pod pałacem prezydenckim, „kaczkę po smoleńsku” po setki kpin, kierowanych pod adresem ludzi maszerujących co miesiąc w rocznicę katastrofy. Jakie płyną z tego wnioski?
W sensie jedności narodowej, racji stanu i kultury osobistej, nikt nie jest bez winy. Ponoszą ją również ci, którzy stawiają się po przeciwnej stronie barykady. Bez znaczenia, jak słuszny może się wydawać gniew, nie można budować poparcia na konflikcie, wiecznej pretensji do mediów i oskarżeniach o zdradę stanu. Nawet jeśli Jarosław Kaczyński zaostrzając retorykę będzie w stanie wygrać wybory – cena tego zwycięstwa okaże się za wielka i nietrwała. Raz jeszcze podkreślę – niczego nie da się zbudować na poczuciu krzywdy i zemście. Rewolucja francuska na sztandarach wypisała „wolność, równość i braterstwo” tylko po to, aby za chwilę dodać, „albo śmierć”. Z nami jest podobnie, słuszne hasła nie gwarantują słusznej polityki.
W dniu takim jak ten, często zastanawiam się, czy o Smoleńsku można jeszcze mówić inaczej, niż krzycząc? Być może właśnie na odcinku faktów, ustaleń eksperckich i niemotywowanej względami politycznymi chęci dotarcia do autentycznej wersji wydarzeń, czai się najwięcej pułapek. Jak zachować powagę, mając świadomość, że Rosja w wielu wypadkach po prostu z nas kpi, trzyma rdzewiejący wrak pod plandeką, a w prezencie świątecznym instaluje rakiety w Obwodzie Kaliningradzkim? Jak nie krzyczeć, pamiętając o nieudolnie prowadzonym śledztwie po stronie polskiej i oddaniu go bez walki w ręce obcej prokuratury? Trzeba nie mieć instynktu samozachowawczego, żeby jak część magnaterii podczas zaborów, nazywać Rosję przyjaciółką i chronić się w jej ramionach. I tutaj druga strona medalu. TVN, „Gazeta Wyborcza”, NaTemat.pl, „Newsweek” i wiele innych organów prasowych, i mediów, żyje w błędnym przeświadczeniu, że im szybciej zapomnimy, tym prędzej wróci normalność. Normalności już nie będzie a kpiny z polskiego prezydenta w rocznicę jego śmierci to działanie na szkodę państwa.
Odkładając na bok politykę i gry interesów, mam świadomość, że katastrofa Smoleńska być może nigdy nie przestanie nas dzielić. I choć w takich chwilach zamiast załamywać rąk, należałoby podać jakieś konkretne recepty na wybrnięcia z impasu, obawiam się, że to ponad moje siły.
Smoleńsk to dziś marka, na której buduje się tytuły prasowe i która zaczęła żyć własnym życiem. Zarówno w kontrze jak i w afirmacji do zamachu. Niestety, musimy zrozumieć, że między „zamachem” a „brzozą” może istnieć trzecia drogą. We wspólnym interesie narodu leży prawda o Smoleńsku, ale nikt nie ma monopolu na prawdę. Zachowujemy się, jak gdyby istniały tylko ekstrema – kpina z katastrofy albo jej uświęcenie.
Trzy lata po tym feralnym dniu, miejmy w sobie więcej przyzwoitości niż większość sceny politycznej i mediów. Prawdziwa zmiana, wobec tak silnie zarysowanych podziałów, może być już tylko wyborem osobistym i heroicznym. W kontrze do galopującej polaryzacji, rozmawiajmy z tymi, z którymi zerwaliśmy kontakty albo nasze drogi się rozeszły. Nie budujmy kolejnych barykad, bo jak uczy historia, zyskują na tym tylko nasi wrogowie. Jeśli Polska nie udowodni, że stać jej na niezależność, nie trzeba będzie czekać na tych, którzy w obronie stabilności europejskiej nam ją odbiorą. Tragedia Smoleńska to ciągle trwający test na niepodległość, wyciągajmy wnioski z naszych błędów, bo gra toczy się o coś więcej niż tylko dobre samopoczucie.