Patointeligencja. Buntownicy w bawełnianych sweterkach
Za bogaci na problemy dzieciaków z blokowisk, tworzą własny, koncesjonowany bunt. Zdrapują lukier z wizerunku grzecznych, elitarnych licealistów i zastępują go kokainą. „Patointeligencja” to manifest pierwszego w historii III RP pokolenia prosperity, które coś po rodzicach odziedziczyło i ma się z czego stoczyć. Ale samo szuka jeszcze języka i formy, w której mogłoby o tym opowiedzieć.
Prawie pięć milionów odsłon kawałka hip-hopowego w ciągu czterech dni i szeroka dyskusja publicystyczna na jego temat, to coś więcej niż hit. „Patointeligencja” Maty to zjawisko społeczne. Autoportret – jak chciałaby lewica – klasizmu, a jak chciałaby prawica – patoelit – które po raz pierwszy od 1989 r. własnym głosem opowiadają własną historię. Nie z perspektywy biedy osiedla lat 90’ czy błyskawicznego dorobienia się i zachłyśnięcie bogactwem, ale luksusowych apartamentów, prywatnych liceów, dzianych rodziców i amfetaminy, która zastąpiła tanie wino i fajki. Z perspektywy uprzywilejowania, jako stanu zastanego, w którym powody do buntu trzeba sobie dopiero wymyślić.
„My to patointeligencja, katolickie przedszkola, strzeżone osiedla. Kurator angielski i gegra, kurator, dilerka dla sportu, nie po to by przetrwać. Szkoła, korty, dodatkowe zajęcia. (…) rzucamy ch…i i nie jemy mięsa. Dobrze wychowani, wciągana jest kreska w bawełnianych sweterkach” – rapuje osiemnastolatek, zapowiadając płytę „100 dni do matury”. Można, a wręcz należy zapytać w tym miejscu, czy to coś nowego? Jakaś wiedza tajemna o świecie, która do tej pory była przed nami ukryta? Czym to się różni, poza ilością obsceny, od „dzieci wesoło wybiegających ze szkoły” Elektrycznych Gitar czy setek kawałków o „prawdziwym życiu”? Problem polega na tym, że wszystkim i niczym jednocześnie.
Wszystkim, bo jest to głos niezapośredniczony w narracji pt. „co się starym wydaje, że wiedzą o młodych”, ale autentyczny przekaz reprezentanta pokolenia „warszawki”, które zamiast trzepaka i Amigi, ma zakupy w Vitkacu i nowego Maca. Siłą rzeczy taki punkt wyjścia, wzmocniony faktem, że wokalista jest synem aktywnego publicznie prawnika, generuje potencjał środowiskowego skandaliku. Udawanego w wielu przypadkach i świętoszkowatego oburzenia, że jak to – mająca wszystko na starcie gówniarzeria tak się nam, tyrającym na ich edukacje i wygodne życie rodzicom odpłaca?
Jest to również wyrzut skierowany wprost do pokolenia „starych”, które takie dzieci wychowało. Dało im wszystko na złotym talerzyku, nie wymagając niczego w zamian, a obecność w ich życiu zastąpiło iPhonami. „Wakacje pod palmą albo na językowych campach. Opener w Sopocie i emka w apartamentach, przy nakryciu w święta łosoś, jazzowa kolęda, srebrna choinka, podłoga w prezentach” – rapuje Mata. I mówi o czymś, o czym wielu jego rówieśników już nie marzy, ale po prostu ma. Tyle, że jak Jarosław Gowin, wcale się przy tym nie cieszy. To jest właśnie coś nowego w „Patointeligencji”. Coś, co sprawia, że w ogóle chce się o niej – na tle wielu hitów YouTuba, które przechodzą bez echa – rozmawiać.
Tyle, że to nadal, mimo wszystko, mało. „Zacząłem tu robić te rapy, bo miałem dość tego piękna i ciepła, a nigdy nie chciałem być biały. I zawsze tu chciałem być gangsta i zawsze tu chciałem być z bloków, i zawsze tu chciałem być z getta” – wykrzykuje w emocjonalnym tonie na końcu utworu Mata, rozpinając kołnierzyk w białej koszuli, miotając się i szamocząc po luksusowym wnętrzu kamienicy, na tle zblazowanych i znudzonych kolegów. I co z tego? – mam ochotę przekornie odpowiedzieć. Co mnie to, tak realnie, interesuje?
W moim, na tle warszawskiego Batorego, prowincjonalnym liceum w Stargardzie, też odgrywały się nie mniejsze dramaty. Też były wczesne ciąże, wódka, eksperymenty z narkotykami. Raz jakieś matoły z innego liceum rozwiesiły po korytarzach zdjęcia naszej uczennicy uprawiającej z nimi seks grupowy, „cenzurując” w Paincie swoje twarze tak nieudolnie, że następnego dnia ścigała już ich kurator, a dziewczyna po przeżytej traumie musiała się wyprowadzić. Co nas różnicy, poza pieniędzmi i tym, że do szkoły jeździliśmy autobusami, a nie „uberkami”? I co realnie mówi o świecie, który Mata chce opisać?
Gdy rozmawiam z absolwentami Batorego, oni sami swojej szkoły nie poznają mówiąc, że to stworzona na potrzeby utworu, przejaskrawiona narracja. I tu chyba właśnie leży głębszy problem wiarygodności rapującego licealisty i jego bujających się w tle teledysku, ubranych w drogie sweterki kumpli. „P….ę mamę i tatę za te rododendrony, jacuzzi , trzy piętra. (…) p….ę mamę i tatę za to że oddaliby mi nerki, wątroby i serca” – słyszymy. A potem ów tata wrzuca na Twittera uśmiechnięte zdjęcie z grzecznym, ubranym w garnitur z muszką synkiem pisząc, że od dzieci można nauczyć się wiele mądrych rzeczy.
„Nie mylić podmiotu lirycznego z twórcą. W szkole nie uczyli” – poucza jeden z dziennikarzy na Twitterze. Tylko o czym to świadczy? Że bunt, na który Mata i jego bańka towarzyska chce się zdobyć, już na starcie jest reżyserowany, koncesjonowany i kontrolowany, jak strach jadącego kolejką górską? A potem zamieni się w konformizm, dobre studia, dobrą pracę, wygodne życie, będące kalką tego, którym pogardzają w pokoleniu, które zbudowało dla nich świat, którego nie chcą, ale który w rzeczywistości uwielbiają?
Bo przecież ani Mata ani jego „ziomy rozbijające się po mieście toyotą corollą”, nie chcieliby – tak naprawdę – przesiać się do fiata pandy i przeprowadzić do 40-metrowych klitek na Pradze. Bo po co, to już nie jest takie fajne, gdy zamienia się w codzienność.