Rejs na Antarktydę to jak wyprawa na obcą planetę
Jacht Selma Expeditions. Fot. Justyna Łopata

Rejs na Antarktydę to jak wyprawa na obcą planetę


Kategorie

O najbardziej ekstremalnych kierunkach żeglarskich, arktycznym mrozie, zmaganiach z pogodą, pokonywaniu własnych słabości i egzotycznych wyspach rozmawiam z Tomaszem Łopatą – rekordzistą świata i jednym z najbardziej doświadczonych kapitanów w Polsce.

Marcin Makowski: Chyba każdy ma czasami taką myśl: rzucić wszystko i uciec na koniec świata. Ty zawędrowałeś dosłownie na jego krańce: najpierw Antarktyda i Alaska, później wyspy Pacyfiku i Karaiby. Co ciągnie człowieka w tak odległe miejsca?

Tomasz Łopata: Powiem być może banalnie, ale to wszystko zaczyna się po prostu od marzenia. Jako dziecko człowiek czyta o tych wyjątkowych i egzotycznych zakamarkach i zaczyna się zastanawiać, jakie one są naprawdę. Później przychodzi proza życia, mierzenie siły na zamiary i zazwyczaj wtedy większość z nas zostaje na miejscu. Nie ma w tym niczego złego, niektórym to jednak nie wystarcza i nie potrafią usiedzieć w domu. Wtedy przychodzi decyzja o wywróceniu całego życia do góry nogami. Nagle orientujesz się, że nie patrzysz na monitor w biurze, ale jesteś w drodze na biegun południowy.

I jest tak niesamowicie, jak to sobie wyobrażałeś? A może nawet leżąc w przysłowiowym hamaku na Dominikanie i pijąc drink z kokosa, można się po prostu nudzić?

Myślę, że to zależy od tego, jak długo zostajemy w danym miejscu i kiedy decydujemy się iść do przodu. Życie nauczyło mnie, że nie jestem w stanie być nigdzie na stałe, uwielbiam zmieniać otoczenie i unikać monotonii. Poza tym, gdy zbadam już jakiś region świata albo dopłynę do miejsca, w którym nie byłem, chcę jeszcze raz poczuć podobną satysfakcję. Dlatego muszę nieustannie szukać i stawiać sobie wyzwania. Podobnie wygląda w tej chwili życie na Karaibach, gdzie mieszkam i żegluję wspólnie z moją żoną Justyną. Jest ciepło, przyjemnie, ale jak zbada się już każdy zakątek, znowu przyjdzie to uczucie i niepokój, że najpiękniejsze jest po drugiej stronie świata. Myślę, że to kwestia czterech, pięciu lat i wiatr poniesie nas dalej.

Skaczesz z miejsca na miejsce, a jednak w tej historii pojawia się kobieta. I też żegluje. Rozumiem, że inna by z tobą nie wytrzymała?

Może coś w tym jest? Justyna przez lata mieszkała na Karaibach, miała swój jacht i świetnie sobie radziła. Pewnego razu zostałem poproszony przez kolegę, żeby zaopiekować się jego katamaranem, na pokładzie którego znalazła się również ona. W takich warunkach miłość potrafi wybuchnąć dosyć szybko.

Bezludne wyspy, egzotyczna kuchnia, wiatr we włosach…

Co mam ci powiedzieć, poszło z górki. Szczególnie, że czasu nie było wiele. Przyleciałem prosto z Antarktydy i po kilku dniach musiałem tam wrócić, dokończyć inny rejs. Na szczęście pierwszy impuls okazał się na tyle silny, że zaczęliśmy regularnie korespondować. Ona w upale, ja w mrozie. Do następnego spotkania minęło trochę czasu, ale pierwsze zauroczenie przetrwało. Długo do siebie płynęliśmy, ale było warto. Później podróżowaliśmy już razem, od bieguna południowego, przez Atlantyk i Pacyfik.

Foto: Tomasz Łopata, archiwum www.Selma Expeditions.com

Na stronie nowego projektu piszecie o sobie tak: „My, Łopaty – 12 lat doświadczenia, 1500 zadowolonych uczestników. Przepłynęliśmy 200.000 mil, czyli tak jakbyśmy ponad 9 razy okrążyli Ziemię”. Tyle czasu na kilkunastu metrach kwadratowych i jeszcze się nie pozabijaliście? Gdzie tkwi sekret?

(śmiech) Nas już żaden sztorm nie ruszy. Życie na jachcie, na tak małej przestrzeni sprawia, że poznaje się drugą osobę na wylot. Jeśli tam się z kimś zgrasz i zżyjesz, niewiele rzeczy później może taki związek rozbić. Oczywiście nie zawsze jest sielanka, to normalne, ale gdy trzeba cały czas „trzymać kurs” i wspólnie pracować, mało zostaje czasu na narzekanie.

Wspominałeś wcześniej o wyprawach na Antarktydę. To miejsce, które mimo wszystko mało osób wyobraża sobie w kontekście żeglowania. Wiele świetnych załóg nigdy z tamtych wód nie wróciło, po dziś dzień zdarzają się wypadki. A jednak coś was tam ciągnie.

Każdy ma swoją osobistą drogę do Antarktydy, bo nikt nie trafia tam z przypadku. Czasami jest to zwykła ciekawość zobaczenia jednego z ostatnich dzikich miejsc na Ziemi, z fenomenalną przyrodą i widokami.

Przyroda? Przecież tam tylko lód, śnieg i posępne góry.

No właśnie taka jest obiegowa opinia, tymczasem cały region antarktyczny zachwyca różnorodnością. Niektóre szczyty osiągają wysokość trzech tysięcy metrów, wszędzie spływają fantastycznie błękitne lodowce. Ich kształty i rzeźbienia przez wiatr są jak dzieła sztuki. W połączeniu ze zwierzętami, koloniami pingwinów czy pokazującymi się wielorybami, ten z pozoru mało atrakcyjny rejon świata potrafi zaczarować. Z każdą pokonaną milą morską ma się świadomość, że robi się coś wyjątkowego.

Niektórzy mówią, że to uczucie porównywalne z wizytą na obcej planecie.

Coś w tym jest. Tym bardziej, że docierając tam jachtem żaglowym, trzeba się sporo natrudzić. Najbliższa droga wiedzie przez argentyński port Ushuaia na Ziemi Ognistej i sławną cieśninę Drake’a, która ekstremalnymi warunkami pogodowymi daje przedsmak reszty wyprawy. A ta za każdym razem wygląda inaczej, bo na tak burzliwych wodach nie ma innej możliwości.

Czy do tej pory zdarza się, że ludzie przegrywają walkę z żywiołem?

Myślę, że miejsce jest tak samo niebezpieczne, jak dla pierwszych podróżników w XVIII, XIX wieku, ale w tej chwili mamy po prostu większą wiedzę, lepszy sprzęt i przede wszystkim, lepszą komunikację i możliwość wezwania pomocy. W przeszłości jeden błąd, który dzisiaj można łatwo naprawić, kosztował życie całą załogę. Oczywiście wypadki nadal się zdarzają, ale są jachty, które na Antarktydę kursują regularnie od 30 lat. My z naszą jednostką „Selma Expeditions” pływamy dziewiąty rok i też nie mieliśmy incydentów, ale prawdą jest, że co roku słyszymy o wypadkach. Pod koniec 2014 roku głośno było o awarii Polonusa, który osiadł na brzegu. Tylko tutaj rodzi się pytanie – czy jest ich statystycznie więcej niż np. na Pacyfiku? Mam wątpliwości, bo na koniec świata nie przypływa się nieprzygotowanym. Ostrożność przez to jest również znacznie większa.

Wspomniałeś o „Selmie”. Podczas jednego z jej rejsów jako zastępca kapitana byłeś w załodze, która dotarła najdalej na południe ze wszystkich jednostek pływających. Zacumowaliście na pozycji 78° 43,92′ S, u krawędzi lodowca, przy którym nigdy wcześniej nikogo nie było. Bałeś się w jakimś momencie, że możecie nie wrócić?

Paradoksalnie, na początku było tyle załatwiania, że baliśmy się głównie o to, czy wyprawa w ogóle dojdzie do skutku i pozyskamy sponsorów. Ostatecznie popłynęliśmy za własne środki. Na pewno z czasem do każdego w inny sposób dochodziły obawy związane z celem podróży. W tym rejonie świata praktycznie nikogo nie było, stąd nie mieliśmy możliwości konsultacji. Płynęliśmy trochę w nieznane, co nie znaczy, że byliśmy nieprzygotowani. Załoga składała się jedynie z ludzi bardzo doświadczonych w ekstremalnych warunkach antarktycznych, sprzęt dopięty na ostatni guzik. Nigdy inaczej nie wyruszamy w rejs.

Foto: Tomasz Łopata, arch. SelmaExpeditions.com

Jesteś rekordzistą świata, laureat Nagród Rejs Roku, ponad 30 razy opłynąłeś Przylądek Horn, Atlantyk i Pacyfik wzdłuż i wszerz. Czy są jeszcze jakieś miejsca, do których chciałbyś pożeglować? Jakieś wyzwania, które spędzają ci sen z powiek?

No są, są (śmiech).

Uchylisz rąbka tajemnicy?

Z tych osiągalnych, które nie wymagają gigantycznego budżetu, czekają nas z Justyną jeszcze dwa projekty, ale myślę, że za wcześnie, żeby o nich mówić.

To powiedz chociaż: będzie ciepło, czy zimno?

Zimno. Bardzo zimno.

Wiem, chcecie przepłynąć biegun północny!

Jesteś blisko, ale nie ciągnij mnie dalej za język. Zanim znowu porwiemy się na mrozy, chcemy trochę posiedzieć w naszej „Bajce” na Karaibach – bo tak nazywa się katamaran, który niedawno kupiliśmy. Później zakotwiczymy na dłużej na najbardziej nieznanych i odległych wyspach Pacyfiku. W przeciwieństwie do turystycznych rejonów Martyniki, tam nadal jest wiele miejsc, do których nie da się dotrzeć inaczej niż prywatną jednostką. Do niektórych wysp statek z zaopatrzeniem dopływa raz na trzy miesiące.

Na wielu z nich byłeś. Wyspa Robinsona Crusoe, Wyspa Wielkanocna, Polinezja Francuska, Fidżi, Samoa, Tonga, Vanuatu, Nowa Kaledonia… Któraś z nich zrobiła na tobie niezapomniane wrażenie?

Każda jest na swój sposób inna i wyjątkowa, podobnie jak cały rejon środkowego Pacyfiku, gdzie rafy koralowe tętnią życiem o wiele bardziej, niż okoliczne lądy. Gdybym musiał się jednak zdecydować, wybrałbym Samoa i ogromną życzliwość jego mieszkańców. Tam jak turysta przypływa, nie czuje się jak turysta. Takich miejsc na świecie jest już bardzo mało.

Jak zachowują się ludzie zupełnie odcięci od świata zewnętrznego? Zgodnie z utartą opinią są spokojniejsi, bardziej otwarci? „Nieskażeni cywilizacją”?

Strasznie trudno cokolwiek uogólnić, bo wiele zależy od konkretnego – często nawet blisko siebie położonego – regionu. Dobrym przykładem są właśnie mieszkańcy Samoa i Królestwa Tonga. Bardzo podobne kultury, ale lokalsi na Tonga są skryci i mniej się uśmiechają, bo taką mają po prostu powierzchowność, podczas gdy na Samoa wyściskają nowego gościa i wycałują. Rozmawiają, chcą się dowiedzieć skąd pochodzisz. Trudno powiedzieć z czego to wynika, ale sprawia, że żeglowanie w tej części globu jest jeszcze ciekawsze.

Jest taka wyspa, która zawsze mnie intrygowała. Norwegowie nazywają ją Bouvetøya i ponoć nie ma drugiego bardziej oddalonego od cywilizacji miejsca na świecie. Masz swoją wyspę Bouvetøya?

Faktycznie jest jedno takie miejsce. To wyspa Hendersona, położona niedaleko wyspy Pitcairn, znanej z zamieszkania jej przez buntowników ze statku HMS Bounty, o którym zresztą nakręcono świetny film. Też absolutny koniec świata otoczony Oceanem Spokojnym. Raz już byłem na wyciągnięcie ręki, ale ze względu na warunki pogodowe nie mogliśmy się tam zatrzymać. Masz rację, że wyspa Bouveta jest najbardziej oddaloną od cywilizacji samotną wyspą świata, ale gdyby przyjąć terytorium zamorskie Pitcairn jako całość – to właśnie z Hendersona jest najdalej na inne kontynenty. Może właśnie dla tego cały czas za mną chodzi.

20 lat jako kapitan na ponad 70 różnych typach jachtów. Czego przez ten czas człowiek dowiaduje się o żeglowaniu? Morze staje się jak drugi dom?

Myślę, że przede wszystkim pokory do morza. Bez niej prędzej czy później kusząc los pójdziesz na dno. Każdy rejon ma swoje specyficzne zasady i choć woda wygląda podobnie, nigdy nie można do niej podchodzić w ten sam sposób. Nieustannie trzeba się uczyć i rozmawiać z innymi doświadczonymi żeglarzami. Nie ma czegoś takiego jak „suma doświadczenia”, która sprawi, że już możemy wyluzować i poczuć się gdzieś bezpiecznie. Za każdym razem rejs zaczyna się od nowa.

Zdarzyło ci się tracić przyjaciół na morzu?

Na szczęście nie, ale praktycznie każdy, kto wystarczająco długo pływa, zna kogoś, kto stracił znajomych. Tak to już niestety w tym fachu bywa.

W 2015 roku wystartowałeś w regatach Sydney Hobart. Spełnienie żeglarskich marzeń?

Fantastyczna przygoda, ale bez całkowitego i profesjonalnego oddaniu się rejsom regatowym, nie ma szans na zwycięstwo. Nie da się pływać turystycznie i ścigać jednocześnie, ale my w tego typu zawodach jesteśmy nie po puchary, ale po doświadczenie. Sama atmosfera i ludzie, których spotykasz są warci zachodu.

Najtrudniejsze miejsce do żeglowania na świecie to?

Nie powiem w tej materii niczego nowego i chyba większość kapitanów się ze mną zgodzi, że to wody Antarktyki. Zmienność pogody, nieprzyjazna linia brzegowa, ekstremalne temperatury, oddalenie od cywilizacji – to wszystko sprawia, że tylko najbardziej doświadczeni żeglarze mogą w ogóle myśleć o wypłynięciu na te wody. Czasami siadasz za ster, masz dobrą prognozę pogody, a po chwili walczysz o utrzymanie kursu. Na Atlantyku i Pacyfiku jednak nie ma takich zmian, podyktowanych przede wszystkim bliskością lądu. Na Antarktydzie żeglując przy górach musisz być przygotowany na każdy scenariusz.

W 2016 roku przepłynąłeś z Justyną wzdłuż, z Alaski do Chile non stop, ponad 8700 mil. Ta wyprawa otrzymała wyróżnienie Rejsu Roku. Nie tęskno ci w takich chwilach za lądem?

To jest choroba zawodowa żeglarzy – jak się jest na wodzie, tęskni się za lądem, na lądzie, za wodą. W domu za jachtem, w jachcie za domem. Nie da się tego zmienić i chyba nie warto. Każdy musi znaleźć w tym własną równowagę, bo na wszystko w życiu jest odpowiedni czas i miejsce. Ale jest jeden sekret, jak nie zwariować.

Zamieniam się w słuch.

To ludzie. Nie ważne gdzie płyniesz, ale z kim płyniesz. Nawet najgorszy sztorm z dobrą załogą może być wyprawą życia.

Tomasz Łopata, jeden z najbardziej doświadczonych polskich kapitanów, od 20 lat na ponad 70 typach jachtów. Przepłynął ponad 160 tys. mil morskich, dotarł najdalej na południe do Zatoki Wielorybów na Morze Rossa – ustanawiając jako zastępca kapitana rekord świata. Pływa od Antarktydy na jachcie „Selma Expeditions” po Karaiby na katamaranie „Bajka”.

Wywiad dla portalu Onet.