Biedy się nie wybiera. Niedożywienie dzieci, jako argument klasowy
Grafika: pck.pl

Biedy się nie wybiera. Niedożywienie dzieci, jako argument klasowy


Dla polityków i części dziennikarzy problem niedożywionych dzieci w Polsce jest jak ideologiczna armata, do której ładuje się pocisk statystyki i strzela. Nie zawsze celnie, nie zawsze wiadomo do kogo, ale za każdym razem głośno. Tymczasem poruszając zagadnienie głodu i ubóstwa, trzeba znać jego skalę i genezę. Inaczej, podobnie jak Dominika Wielowieyska, narazimy się na śmieszność.

Polityka zaciemnia obraz

„Dzieci niedożywione są tam, gdzie rodzice są niedbali albo niezaradni. I wtedy 500 zł nie pomoże, bo wydadzą na co innego” – napisała niedawno dziennikarka „Gazety Wyborczej” oraz TOK FM na Twitterze, biorąc udział w dyskusji na temat sensowności rządowego projektu 500+. Stwierdzenie to błyskawicznie zaczęło żyć własnym życiem, doczekując się osobnego hashtaga #ZaradnaWielowieyska. Używający go internauci w ironiczny sposób radzili jak na co dzień można wykazać się zaradnością godną pani redaktor. Warszawski radny Jan Śpiewak napisał nawet, że jego zdaniem podobne stwierdzenie zakrawa nie na rasizm, a – jak sam ujął – klasizm. Przypadek Dominiki Wielowieyskiej nie jest jednak pierwszy i zapewne nie będzie ostatni w całej galerii gaf i przeinaczeń, którymi posługują się ludzie mediów i polityki, próbując oszacować skalę niedożywienia najmłodszych. Myli się bowiem zarówno prawica, podająca przy różnych przypadkach liczby od miliona do 800 tys. głodujących dzieci oraz rządząca do niedawna PO. Według Julii Pitery i Ewy Kopacz, w Polsce nie mamy kultury jedzenia śniadań, a samo podnoszenie tematu niedożywienia to woda na propagandowy młyn Rosji. Janusz Lewandowski stwierdził natomiast, że w naszym kraju najmłodsi nie chodzą głodni, tylko „niedostatecznie odżywieni” – jakby samo złagodzenie terminu, likwidowała jego konsekwencje społeczne.

Prawda, jak zazwyczaj, leży gdzieś po środku. Żeby poprawnie oszacować skalę zjawiska i zrozumieć jego genezę, musimy poznać podstawy, jakie przyświecają badaniom naukowym prowadzonym nad ubóstwem w Polsce. „Z naszych szacunków wynika, że w rodzinach dotkniętych ubóstwem żyje około 900 tys. dzieci. Czy wszystkie z nich cierpią głód? To już zagadnienie wykraczające poza statystykę, w której nie używa się tak trudnego do zdefiniowania terminu” – tłumaczy w rozmowie z „Do Rzeczy” Artur Satora, rzecznik Głównego Urzędu Statystycznego. Jak dodaje: „Nie ma również danych, które uprawniałyby do stwierdzenia, że istnieje bezpośrednie przełożenie między niezaradnością rodzica, a głodem dzieci. Prawie zawsze to cały szereg nachodzących na siebie czynników”. Aby przekonać się, które z nich są decydujące, należy sięgnąć do przyczyn polskiej biedy.

Bieda w Polsce ma twarz dziecka

Choć z danych o ubóstwie nie da się wyciągnąć bezpośrednich wniosków dotyczących niedożywienia najmłodszych, sposób popadania w biedę wiele mówi o potencjalnym źródle problemu, którym nie musi być „niedbałość albo niezaradność” rodziców, ale systemowość zjawiska wykluczenia. Według danych GUS na rok 2014, w skrajnej biedzie żyje w Polsce ponad 2,8 mln obywateli. Stan ten, określany przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych jako „minimum egzystencji”, oznacza, że ponad 7,4% Polaków wiąże koniec z końcem za mniej niż 540 zł miesięcznie na osobę. Kwota ta pozwala jedynie na „zaspokojenie bieżących potrzeb, które nie mogę być odłożone w czasie”. Poniżej tego progu mamy do czynienia z biologicznym wyniszczeniem organizmu. Ubóstwo relatywne z kolei dotyczy sytuacji, w której wydatki danej rodziny plasują się poniżej połowy średnich wydatków wszystkich gospodarstw domowych w Polsce. Od kilku lat kwota ta ustabilizowała się na poziomie nieznacznie przekraczającym 700 zł. Za tyle wyżyć musi 16,2% populacji naszego kraju, czyli 6,2 mln osób.

„Statystyczny ubogi to dzisiaj osoba bezrobotna, z brakami w wykształceniu, niepełnosprawna, pochodząca z terenów wiejskich i wielodzietnej rodziny. Oczywiście występuje również czynnik życiowej niezaradności, ale bywa, że nawet jeśli w rodzinie obie osoby pracują, jest to praca najemna i bardzo nisko płatna. To często błędne koło, w którym bieda rodzi biedę” – mówi Magdalena Szymczak – koordynator akcji Pajacyk przy Polskiej Akcji Humanitarnej. Według danych GUS, wśród osób zagrożonych ubóstwem skrajnym, prawie jedna trzecia to dzieci i młodzież poniżej 18. roku życia. Jak w publikacji „Polska bieda” twierdzi znawczyni tematu, prof. Elżbieta Tarkowska z Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk – „Cechą charakterystyczną polskiej biedy jest jej juwenilizacja, czyli ubóstwo dzieci, rodzin wielodzietnych i bezrobocie młodego pokolenia”.

Najedzeni, wykształceni, z wielkich ośrodków

Dane potwierdzają te diagnozy. W gospodarstwach domowych, w których głowa rodziny posiadała wykształcenie podstawowe lub gimnazjalne, odsetek skrajnie ubogich plasował się w 2013 roku na poziomie 18%, w przypadku osób z wyższym wykształceniem – 1%. Analogicznie zagrożenie ubóstwem w rodzinach z dzieckiem niepełnosprawnym wynosiło ok. 15%, bez osób niepełnosprawnych – 6,5%. W roku 2014 w skrajnym ubóstwie żyło jedynie 5% mieszkańców miast, z czego w większych ośrodkach współczynnik ten nie przekraczał 1%. Wśród mieszkańców terenów wiejskich odsetek osób żyjących poniżej minimum egzystencji wyniósł natomiast ok. 12%, przy czym stanowili oni łącznie ponad 60% osób osób żyjących poniżej granicy ubóstwa skrajnego w Polsce. W tym samym czasie udział ludności wiejskiej wśród ogółu społeczeństwa wynosił prawie 40%. Nie jest zatem przesadą stwierdzenie, że z okna Warszawskiego biurowca biedy nie widać, bo faktycznie jej tam nie ma. Nasz kraj nie kończy się jednak na rogatkach stolicy.

Gdy przyjrzymy się wykresom opisującym odsetek gospodarstw domowych o wydatkach poniżej minimum egzystencji, obraz również nie będzie optymistyczny. Odsetek ubóstwa rośnie gwałtownie od 1996 do 2005 roku z 4,3 do 12,3%, później w latach 2005-2008 spada do 5,6%, aby następnie co roku stopniowo wzrastać, osiągając w 2015 prawie 7,5 punktu procentowego. Skąd zatem ogólne poczucie wzrostu dochodów i poprawy jakości życia? Odpowiedzią jest różnica w rozkładzie zysków – bogaci dysponują coraz większymi dochodami, z kolei ubodzy pozostają na bocznym torze transformacji. Statystycznie powodzi nam się lepiej, faktycznie coraz mniej osób z tego faktu korzysta. Jak czytamy w raporcie GUS pt. „Subiektywny dobrobyt w Polsce 2015” – „Poziom satysfakcji życiowej jest zróżnicowany społecznie. Zadowoleniu sprzyja młody wiek, wysoki poziom wykształcenia, a także zamieszkiwanie w środowisku wielkomiejskim”. Być może dlatego właśnie dziennikarze i politycy, zamknięci w swoich środowiskach, nie dostrzegają skali problemu. Jak tłumaczy Magdalena Szymczak: „Nie powinniśmy zrzucać na dzieci niezaradności rodziców. Pomoc dla dziecka nie może być uzależniona od tego typu czynników, ale należy ją świadczyć systemowo”. Właśnie taka postawa to klucz do odważnego zmierzenia się z autentycznie istniejącym niedożywieniem, które nie może być wypierane jako niewygodna prawda o konsekwencjach nierównomiernego rozwoju polskiego kapitalizmu.

Czy dziecko niedożywione to to samo, co głodne?

Skoro wiemy już, że proste przełożenie statystyk ubóstwa na ilość głodnych dzieci nie pozwala ustalić jego skali, należałoby sięgnąć do innych metod. Przede wszystkim, należy uściślić co rozumiemy przez pojęcie „dziecko głodne”, lub „niedożywione”. Jak tłumaczy Artur Satora, nie są to terminy jednoznaczne, a w statystyce można zastosować jedynie normę nieracjonalnego odżywania. „Oznacza ono, że dane dziecko co drugi dzień nie otrzymuje porcji mięsa, ryb ani potrzebnych do rozwoju warzyw. Są natomiast rodziny, które pomimo skrajnego ubóstwa zwiększając rację ziemniaków sprawiają, że dziecko nie czuje głodu, ale to nie jest odżywianie racjonalne, zdrowe”. Jak uściśla rzecznik GUS, głód to rzecz wstydliwa, dlatego nawet matka nie dbająca o swoje dzieci, do tego faktu w ankiecie się nie przyzna.

Na pytanie o to, dlaczego niektórzy politycy w Polsce uważają, że problem niedożywionych dzieci nie istnieje lub ma mniejszą wagę od realnego głodu, koordynatorka akcji Pajacyk odpowiada wprost: „Bardzo bym chciała, żeby nasza praca nie była potrzebna. My jednak nieustannie dostajemy tysiące zgłoszeń o dożywianie najmłodszych od dyrektorów szkół w całej Polsce. Pomóc możemy tylko połowie. Gdyby zjawisko nie istniało, nie funkcjonowalibyśmy od 17 lat”. Zgodnie z danymi Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, co roku na program dożywiania dzieci w naszym kraju przeznacza się ponad 800 mln zł. Z tych środków pomoc wędruje do 13% (700 tys.) wszystkich dzieci w wieku pomiędzy 6. a 18. rokiem życia w Polsce. Sam Pajacyk operuje budżetem rzędu 20 mln zł. Jak wynika ze statystyk akcji „Podziel się posiłkiem”, 6% (130 tys.) ogółu uczniów szkół podstawowych cierpi z niedożywienia. Prawie ćwierć miliona (220 tys.) dzieci ze szkół podstawowych nie odżywia się w sposób niezbędny dla ich prawidłowego rozwoju (np. wychodzą z domu bez śniadania, przychodzą do szkoły bez drugiego śniadania, nie jedzą codziennie obiadu). W 40% klas szkół podstawowych jest przynajmniej jedno dziecko niedożywione, 13% dzieci potrzebujących dożywiania nie otrzymuje go. Czy tak porażające liczby można zrzucić jedynie na niezaradność rodziców? Wydaje się, że jeśli gdziekolwiek należałoby szukać winnych za zaistniałą sytuację, to również w twórcach obecnego systemu świadczeń społecznych.

System do poprawki

Pomocnym w ocenie kierunku wsparcia, które należy skierować do rodzin nieracjonalnie odżywiających swoje dzieci, okazuje się raport badaczy z Group for Research in Applied Economics (GRAPE) przy Uniwersytecie Warszawskim. Z ich analiz wynika, że „Problem leży przede wszystkim w braku jednolitego systemu, opartego na rzetelnej diagnozie (nie ma kompleksowych badań problemu niedożywienia) i jasnego podziału odpowiedzialności oraz regularnie prowadzonej ewaluacji (…)” wydawanych środków. Nie jest to jednak problem nie do rozwiązania. PAH twierdzi, że ma pomysł na poważne ograniczenie skali niedożywienia.

Każde dziecko w Polsce powinno mieć zagwarantowany przez Państwo jeden ciepły, pełnowartościowy posiłek dziennie. Posiłki powinny być opłacane w całości lub częściowo przez rodziców/opiekunów prawnych dziecka lub z programu rządowego. Źródło finansowania powinno mieć drugorzędne znaczenie. Wszystkie dzieci, przynajmniej do poziomu gimnazjum, powinny mieć zagwarantowany w szkole posiłek, którego wydania nie ograniczają żadne kryteria w tym: dochodowe i zdolność rodziców/opiekunów do opłacenia żywienia. Żywienie dzieci w szkołach powinno zostać przeniesione ze sfery pomocy społecznej do sfery edukacji, wychowania i zdrowia. Za realizację dożywiania, wzorem większości krajów Unii Europejskiej, powinny odpowiadać Ministerstwo Edukacji oraz Ministerstwo Zdrowia. Abstrahując od genezy ubóstwa, liczby przekraczające setki tysięcy niedożywionych dzieci są ujmą dla każdego rządu, dlatego krytykujące Platformę Prawo i Sprawiedliwość musi dołożyć wszelkich starań, aby żadne dziecko w Polsce nie chodziło bez przynajmniej jednego pełnowartościowego posiłku dziennie.

Zamiast post scriptum

„[W sposobie myślenia dziennikarzy lat 90. – przyp M.M.] nie chodziło tylko o obronę Leszka Balcerowicza jako partyjnego lidera, polityka i ministra, ale o obronę pewnej wizji, która sprowadzała się do głębokiej wiary w to, że każdy jest kowalem własnego losu. I ponieważ na naszym przykładzie to się sprawdzało – bo myśmy swój los wykuli (…). sądziliśmy, że to się powinno sprawdzić również w przypadku innych. (…) w licznych dyskusjach w ramach tego wąskiego życia towarzyskiego próbowałem na różne rzeczy koleżanki i kolegów uczulać. W odpowiedzi na moje uwagi i wątpliwości słyszałem, że żyjemy w najlepszym z możliwych systemów, że tylko nieudacznicy nie dają sobie w nim rady”. Przytoczone słowa w wywiadzie dla kwartalnika Ha!art wypowiedział Jacek Rakowiecki, jeden z twórców podwalin współczesnych polskich mediów. Mogą się one okazać kluczem do zrozumienia tonu narracji obecnych elit, również w kontekście pryncypialnego postrzegania osób „niedbałych i niezaradnych”. Niestety ich aktualność nie napawa optymizmem.

Skrócona wersja tekstu ukazała się pierwotnie w tygodniku „Do Rzeczy” nr 7/158