Wyspa niedotrzymanych obietnic
Nikomu, a już na pewno politykom nie trzeba przypominać, że jeżeli chcą jeszcze utrwalić w głowach wyborców wyrazisty przekaz, który może zaważyć o losach kampanii, mają na to ostatnią chwilę. Jednym z tego typu wydarzeń miała być czwartkowa konferencja PiS, która ogłoszona w dużym pospiechu i aurze tajemnicy – zgodnie z zapowiedziami organizatorów – powinna spełniać wymienione wcześniej kryteria. Niestety, udało się to tylko połowicznie.
Nie przez przypadek, to właśnie malowniczo położony port jachtowy nad Zalewem Sulejowskim został plenerem ostatniej konferencji kandydatki na premiera, Beaty Szydło. Trudno byłoby inaczej niż na wodzie zaprezentować trzymany do ostatniej chwili w tajemnicy gadżet kampanijny, którym została skonstruowana specjalnie na tę okazję… „zielona wyspa”. Co prawda, zamiast palm wyrastały z niej banery ze wszystkimi „grzechami głównymi” Platformy, ale przynajmniej trawa nie była sztuczna.
Przejdźmy jednak do konkretów , to jest polityki. Czym zaskoczyła Beata Szydło? I tutaj zaczynają się schody, ponieważ nie dowiedzieliśmy się właściwie niczego nowego, nic nie mogło na tej konferencji (poza „wyspą” rzecz jasna) zaskoczyć. To dobrze i źle. Dobrze, ponieważ pokazuje, że Prawi i Sprawiedliwość stara się wzmocnić swój przekaz o zawiedzionych obietnicach Polaków. Źle z tego powodu, że powrót do wyeksploatowanego tematu hołubionej przez Tuska „zielonej wyspy” mało kogo może dzisiaj podekscytować. Wszyscy już tą narrację słyszeliśmy. Prawdę mówiąc dziwię się, żę mając w rękach tyle istotniejszych z punktu widzenia kampanii „haków”, sztab PiS postanowił się skupić na eventowym i wybitnie PR-owym wydarzeniu, które efektownie może wypaść przede wszystkim w mediach.
Z pewnością właśnie w aspekcie merytorycznym leży największa słabość czwartkowej konferencji, na której nie dowiedzieliśmy się niczego nowego ponad powtórzenie przekazu o „ośmiu latach niedotrzymanych obietnic”. O małym zainteresowaniu samą jej treścią świadczy choćby fakt, że jedyną osobą, która odniosła się w pytaniach do zaprezentowanych na wyspie banerów i wystąpienia Beaty Szydło był niemiecki dziennikarz, który zapytał o to, jak rozumieć sformułowanie mówiące o „klęsce w polskiej polityce zagranicznej”. Poza tym pytano o sprawy bieżące, w tym o głośną ostatnio „aferę drożdżówkową”. Szydło sprytnie odpowiedziała, parafrazując cytat Kisielewskiego o socjalizmie, że Platforma przywracając słodkie pieczywa do szkół, rozwiązuje problemy, które sama wygenerowała. Niestety nie dowiedzieliśmy się, dlaczego również PiS głosował w Sejmie za wycofaniem m.in. drożdżówek ze sklepików szkolnych, skoro dzisiaj uważa ten fakt za błąd.
Popołudnie nad Zalewem Sulejowskim nie było natomiast zmarnowane z medialnego punktu widzenia. Pod tym względem Prawo i Sprawiedliwość zrealizowało wszystkie zamierzone przez siebie cele. Wyspa zaskoczyła dziennikarzy. Ustawione na niej rekwizyty (złośliwie, znalazło się również krzesło) były czytelne, podobnie jak oczywisty okazał się sam zabieg, z którym poczekano do końca. Skonstruowane przez PiS „platforma”, uzbrojona w sternika i silnik motorowy, w świetle kamer i przy spoglądającej na nią Szydło, odpłynęła w dal.
W pewnej chwili, poprzedzonej zbiorową zadumą nad znikającymi w dali obietnicami, powiedziałem nawet, że brakuje tylko na pokładzie stosu z drewna i kogoś z łukiem, kto strzeli w niego płonącą strzałą niczym na pogrzebie wikingów. I w tym momencie stało się coś naprawdę ciekawego, ponieważ poseł Marcin Mastalerek jest wielkim fanem „Wikingów| i akurat czeka na nowy sezon. Niestety za łuk nie chwycił, ale przekaz z odpływającą wyspą obietnic Platformy na pewno „chwyci” w mediach. O to chyba chodziło.