Wyspy zamiast lotniskowców. Niebezpieczna gra o Morze Południowochińskie
Jedna z usypywanych Chińskich wysp na archipelagu Spratly / fot. http://breakingdefense.com/

Wyspy zamiast lotniskowców. Niebezpieczna gra o Morze Południowochińskie


Kategorie

Morze Południowochińskie od dekad stanowi arenę militarnego i ekonomicznego wyścigu pomiędzy Chinami a resztą państw regionu. Ponieważ konflikt ten – szczególnie na spornym archipelagu Spratly – wydaje się nie do rozwiązania metodami dyplomatycznymi, Pekin postawił sąsiadów przed faktem dokonanym. Zamiast lotniskowców wysłał na morze setki robotników i statków towarowych. Dziś to największy plac budowy wysp na świecie.

Wielki błękit

Chiny, Filipiny, Malezja, Tajwan, Wietnam, Burnei i jeden akwen, na neutralności którego zależy przede wszystkim Stanom Zjednoczonym i Australii. Reszta z wymienionych państw chciałaby go w całości lub po części zagarnąć dla siebie. Mowa o Morzu Południowochińskim, a w szczególności o archipelagu Spartly, w skład którego wchodzi ponad 750 rozsianych na obszarze 425 tys. km2 malowniczych raf koralowych, wysp i atoli.

Umiejscowione w jednej trzeciej drogi między filipińską Palawaną, a południowym wybrzeżem Wietnamu Spratly, nigdy nie miały rodzimych mieszkańców. Nie przeszkodziło to jednak okolicznym graczom zmilitaryzować 45 wysepek, do których w ciągu ostatnich dwóch lat doszło kolejnych siedem. I to dosłownie, ponieważ używając specjalistycznego sprzętu Chiny po prostu usypały porządane obszary, wydzierając z dna morza rafy, piasek i skały. W jakim celu Pekin wydaje miliardy dolarów, aby postawić kawałek lądu pośrodku niczego? Oczywiście odpowiedź może być tylko jedna.

Ropa, gaz i wyścig zbrojeń

W roku 1968 Ministerstwo Geologii i Zasobów Mineralnych Chińskiej Republiki Ludowej ogłosiło, że badania przeprowadzone w regionie Wysp Spratly potwierdziły przypuszczenia o ich ogromnym znaczeniu ekonomicznym. Jak szacowano, ponad 17,7 mld ton ropy i gazu ziemnego znajduje się pod okolicznymi wodami, czekając na wydobycie. Takimi zasobami nie może się pochwalić nawet Kuwejt. Choć Amerykańskie statki pomiarowe wysłane niedługo później ostudziły entuzjazm, zasoby naturalne szacowane na 11 mld ton ropy i nieprzebrane ilości gazu, nadal stanowiły jedne z większych złóż na świecie. Rozległość obszaru nieznacznie ustępującego wielkością Francji oraz konieczność jego dokładnego przebadania, zaostrzyły jedynie apetyty regionalnych mocarstw.

Od tego momentu wypadki potoczyły się błyskawicznie. W przeciągu pięciu lat Filipiny oraz Wietnam obsadziły swoimi żołnierzami oraz zamontowały instalacje wojskowe na ośmiu wyspach. Pierwsze skorzystały na tym Filipiny, które w 1976 r. w rejonie Spratly odkryły pokaźne złoża ropy, do dzisiaj stanowiące ponad 15% całego zużycia paliwowego w tym kraju.

Kiedy w latach 90. do gry wkroczyły amerykańskie, chińskie i wietnamskie spółki naftowe, wzajemnie depcząc sobie po piętach, sytuacja zaczęła się gmatwać, umacniając fundamenty już istniejącego konfliktu.

Ciaśniej niż w Kanale Sueskim

Może Południowochińskie to nie tylko potencjał wydobywczy ropy i gazu, ale przede wszystkim jedno z największych i najbardziej zatłoczonych łowisk, które na przestrzeni niespełna 25 lat zwiększyło swój udział w globalnych połowach z 8 do 35%. Nie bez powodu przez region ten przechodzi też najbardziej ruchliwa trasa żeglugowa kontynentu, łącząca Singapur z Azją Wschodnią. Szacuje się, że przez Wyspy Spratly przepływa ponad 300 jednostek, połowa aktywnych supertankowców i 25% światowego transportu ropy naftowej. To ponad trzy razy więcej niż przez Kanały Sueski i Panamski razem wzięte.

Oczywiście wszyscy zdają sobie sprawę, o jak ogromną stawkę toczy się pełzający konflikt na Morzu Południowochińskim, dlatego niejednokrotnie dochodzi tam do starć, również tych militarnych. Najkrwawsze z nich miało miejsce w roku 1988, kiedy w wyniku konfrontacji patrolu Wietnamskiego z okrętami wojskowymi Chin na dno poszły dwa wietnamskie transportowce, na pokładzie których zginęło ponad 70. marynarzy. Chińczycy nie ujawnili swoich strat, ale faktem jest, że niedługo po bitwie zajęli kolejnych 6 wysp archipelagu. Po dziś dzień częste są przypadki wzajemnego aresztowania jednostek komercyjnych i rybackich, które rzekomo naruszyły wody terytorialne danego państwa. Ponieważ akwen Morza Południowochińskiego nie ma jasno wytyczonych granic, a tzw. wyłączne strefy ekonomiczne są sztucznie rozciągane przez Chiny i Wietnam, lokalne media często relacjonują podobne przypadki, utrzymujące cały obszar w stanie podwyższonej gotowości.

islands-1

Jak zbudować wyspę?

Ambicje Chin na tym się jednak nie skończą i choć przespały one pierwszy okres militaryzacji Spratly zakończony w 2002 roku na mocy „Deklaracji o postępowaniu na Morzu Południowochińskim”, Państwo Środka nadrabia zaległości w zastraszającym tempie, po prostu ignorując wcześniejsze umowy międzynarodowe. Można powiedzieć, że robi to na wyjątkowo „chińską” skalę, z niewielkich atoli usypując wyspy tam, gdzie dostępu nie mają inne państwa regionu.

Prędkość i skala chińskich działań na obszarze Południowej Rafy Johnsona, od przynajmniej dwóch lat budzi niepokój nie tylko ekologów, ale przede wszystkim Stanów Zjednoczonych, które w działaniach Pekinu widzą poważne naruszenie równowagi sił na Morzu Południowochińskim. Nie zważając na ostrzeżenia Waszyngtonu, już w czerwcu Pekin ogłosił, że proces tworzenia sztucznych wysp – usypywanych przez specjalne statki (w tym liczący 126 metrów „Tian Jing Hao”), które wysysają piasek z dna morza i przenoszą go na rafę – powoli dobiega końca. Po tym czasie cała uwaga zostanie skupiona na działalności konstrukcyjnej i ich zagospodarowaniu. O ile sama wyspa stanowi atut geostrategiczny, o tyle „uzbrojona” w systemy radarowe, port, lądowiska dla helikopterów i pasy startowe – jest istotnym wkładem w potencjał militarny danego państwa. Kosztem i siłą rażenia porównywalnym z lotniskowcami wyposażonymi w napędy jądrowe.

Nie bez powodu, temat aktywności na Morzu Południowochińskim był jednym z głównych zagadnień poruszanych przez prezydentów Xi Jipinga i Baracka Obamę, podczas ich spotkania w Waszyngtonie. Administracja USA w jasny sposób wyraziła swoje stanowisko, które określono jako „trzy razy nie”. Stany Zjednoczone sprzeciwiają się usypywaniu nowych wysp, stawianiu na nich jakiejkolwiek infrastruktury, a przede wszystkim instalacji wojskowych. Zagadnienie jest o tyle istotne, że pomimo utworzenia 7 sztucznych portów o łącznym areale 8 km2, najprawdopodobniej najbardziej ambitny projekt dopiero ma się rozpocząć. Jak ustalili reporterzy publikowanego w Hongkongu dziennika „South China Morning Post”, Pekin już snuje plany stworzenia ogromnej, liczącej ponad 80 km2 wyspy, której projekt rozpisano na 10 lat, a koszt na bagatela 5 miliardów dolarów.

Chiny jak Rosja, Spratly jak Ukraina

Wszystko wskazuje na to, że obawy Stanów Zjednoczonych odnośnie faktycznego przeznaczenia wysp nie są jedynie próbą zablokowania ekonomicznej ekspansji Pekinu w rejonie Wysp Spratly. Wykonywane regularnie zdjęcia satelitarne potwierdzają, że Chiny faktycznie rozlokowały na zagospodarowanych atolach m.in. działa artylerii samobieżnej oraz stacje radarowe, co podczas swojej podróży po Azji potwierdził sekretarz obrony Ashton Carter oraz senator John McCain – przewodniczący senackiej Komisji Sił Zbrojnych.

Kiedy w lipcu okazało się, że do użytku oddano liczący 3000 metrów pas startowy na rafie Fiery Cross, leżącej 270 kilometrów od zajętej przez Chiny rafy Mischief bogatej w złoża ropy, amerykańscy analitycy wojskowi nazwali tę instalację „strategiczną zmianą balansu sił”. Długość pasa wprost wskazuje, że z usypanej w pośpiechu wyspy mogą startować nie tylko samoloty zaopatrzeniowe, ale również myśliwce. Jak zapowiedział Carter w swoim majowym przemówieniu odnosząc się do działania Chin: „Stany Zjednoczone nie dadzą się zastraszyć i będą latać, żeglować oraz operować gdziekolwiek prawa międzynarodowe na to pozwalają”. W rzeczywistości jednak ostatni raz w pobliże archipelagu Spratly marynarka USA zapuściła się trzy lata temu. Jak podaje „Washington Post”, cytując zastępcę sekretarza stanu Antony’ego Blinkena, Chińskie działania na obszarze Morza Południowochińskiego „są zagrożeniem dla światowego pokoju” i „przypominają działania Rosji na Ukrainie, zmieniając status quo regionu”. Blinken zapowiedział również, że w razie potrzeby Stany Zjednoczone i ich sojusznicy staną w obronie neutralności akwenu. Słowa te błyskawicznie potwierdził nowy premier Australii Malcolm Turnbull.

„Sprawa honoru

Choć faktem jest, że również Wietnam, Malezja i Filipiny umacniają swoją obecność militarną na archipelagu Spratly, żadnego z tych działań nie da się porównać skalą z ekspansją Państwa Środka. Choć dla Chin lotnisko na rafie Fiery Cross jest istotnym wzmocnieniem sił, nie jest ono bynajmniej jedynym operującym na archipelagu. Napiętą już i tak sytuację wzmacniają oficjalne wypowiedzi przedstawicieli Pekinu, m.in. szefa MSZ Wanga Yi, który wprost twierdzi, że roszczenia do Morza Południowochińskiego są dla Chin sprawą honoru i wywodzą się jeszcze ze starożytności. „Tysiąc lat temu Chiny były krajem, który opierał swoją gospodarkę o morze. Oczywiście to również my jako pierwsi odkryliśmy Wyspy Nansha” – stwierdził Wang, używając chińskiego nazewnictwa Wysp Spratly. W podobnym tonie na londyńskiej konferencji DSEI (Defence and Security Equipment International) we wrześniu wypowiedział się dowódca chińskiej floty, wiceadmirał Yuan Yubai, podkreślając roszczenia do całego akwenu Morza Południowochińskiego, „sięgające czasów dynastii Han”.

Oficjalnie Chińczycy zaprzeczają wszelkim informacjom o rzekomym militarnym przeznaczeniu usypywanych wysp, twierdząc, że służą one jedynie celom badawczym oraz połowowym. Nie da się jednak ukryć, że już samo pojawienie się stałej prezencji Pekinu w spornym regionie, który stanowi jeden z najaktywniejszych ekonomicznie obszarów morskich na świecie, jasno wskazuje długoterminowe cele ChRL. Chiny nie zamierzają się cofać, wiedząc o jaką stawkę toczy się wyścig. Okoliczne państwa nie mają sił, aby konkurować z Azjatyckim gigantem. Stany Zjednoczone poza groźbami, nie są w stanie realnie przeszkodzić tworzeniu kolejnych pasów startowych. W tej chwili poza Syrią, nie ma drugiego równie zapalnego regionu, grożącego potencjalnym globalnym konfliktem.

Artykuł ukazał się w Tygodniku „Do Rzeczy”, nr 45/144