Trumpofobia. Choroba liberalnych elit, która działa na korzyść Trumpa

Trumpofobia. Choroba liberalnych elit, która działa na korzyść Trumpa


Na świecie istnieje nieopisana liczba fobii. Od lęku przed masłem orzechowym przyklejającym się do podniebienia (arachibutyrofobia), po lęk przed cyrkowymi klaunami (koulrofobia). Obserwując od pewnego czasu światowe media, sądzę, że do tej listy należy dopisać nowy rodzaj przypadłości – strach przed uznaniem i zrozumieniem przyczyn własnej porażki. A mówiąc krócej, trumpofobię.

Więcej tego samego lekarstwa

Minęły ponad cztery miesiące od czasu amerykańskich wyborów prezydenckich. Jeszcze na tydzień przed głosowaniem, czołowe telewizje, portale i gazety nie pozostawiały złudzeń – wygra Hillary Clinton. Debatowano jedynie nad tym, czy szansa na jej przeprowadzkę do Białego Domu wynosi 85, a może 91 proc. Wszyscy wiemy, jak to się skończyło. Po fali początkowego szoku oraz odizolowanych próbach zrozumieć przyczyn klęski, Demokraci oraz spora część liberalnych mediów dali za wygraną. Uznano, że Donald Trump stanowi błąd systemu. Chorobę demokracji, która nie ma narzędzi, aby bronić się przed przytłaczającą falą populizmu. A skoro tak, to winę ponosi nie zapomnienie o bezrobotnych rzeszach amerykanów zamieszkujących środkowe stany, czyli tzw. „Pas Rdzy”. Nie przekręty finansowe i brak wiarygodności ich kandydatki. Nie skupienie się na problemach elit, kosztem zwykłych ludzi, ale nagięcie i wykorzystanie systemu właśnie.

Stwierdzono, że ośmieszanie małych dłoni Trumpa, jego pomarańczowej twarzy i przypominających kupkę siana włosów było skutecznym lekarstwem, ale podano zbyt małą dawkę. Dlatego dzisiaj z Trumpem, który z ekscentrycznego kandydata zamienił się w prezydenta, należy walczyć ostrzej. Mówić wprost, że nie uznaje się go za głowę państwa i w totalnej negacji wyczekać końca kadencji. Tak też zamiast debat, zaczęły się zamieszki na ulicach, wybijanie szyb, starcia z policją, palenie kukieł z jego podobizną oraz histeryczne wykrzykiwanie manifestu nowej opozycji, której przesłanie ideowe składa się z dwóch słów i dwóch sylab. „Fuck Trump”. Nie kończy się on jednak na ulicy, a podobne postulaty, choć w nieco dłuższych wypowiedziach, przedstawiają „znani i lubiani” Ameryki. Sarah Silverman wezwała do zbrojnego puczu, Whoopi Goldberg porównała Trumpa do Talibanu, Judd Apatow wezwała protestujących do tego, aby nie bali się używania przemocy.

Eskalacja oporu

Ba, nie zatrzymano się jednak na gniewie ulicy i apelach celebrytów. Z odsieczą ruszyły pozostawiające resztki bezstronności media. „Der Spiegel” na okładce przedstawił Trumpa w pozie islamisty, który trzyma odciętą i zakrwawioną głowę Statuy Wolności. „The Economist” sportretował Trumpa jako bandytę, rzucającego w Amerykę koktajlem Mołotowa. Brytyjskie, amerykańskie i meksykańskie bulwarówki dorobiły mu wąsy, nazywając „faszystą” i „nowym Fuehrerem”. Irlandzki „Village” posunął się nawet o krok dalej. Na jego okładce widzimy prezydenta USA z wizjerem karabinu snajperskiego, wymierzonym w potylicę. I podpis: „Dlaczego nie”. Bez znaku zapytania.

Bo w sumie „dlaczego nie”, skoro Donald Trump to nowy Hitler? Dla wielu jego przeciwników w tym miejscu analogia do nazizmu się nie kończy. Główny strateg Białego Domu, zupełnie wprost nazywany jest przez wielu komentatorów i celebrytów – „Goebbelsem Ameryki”. Choć podobne deprecjonowanie przeciwników jest tak stare jak polityka, zawsze warto pytać o moment, w którym przechodzi w absurd i staje się kontrskuteczne. Czy można powiedzieć, że Melania Trump to Ewa Braun, Ben Carson to Józef Mengele, a Jeff Sessions to Heinrich Himmler? Czy zwolennicy Trumpa przypominają członków Hitlerjugend? Jeden z dziennikarzy „Gazety Wyborczej” napisał przecież, że Trump wygrał wybory w USA: „właśnie dzięki temu, że każdy mógł się poczuć normalnie ze swoim seksizmem, rasizmem i ksenofobią”. A zatem jego wady, są wadami jego wyborców. Samo wypowiadanie tych słów brzmi niedorzecznie, i właśnie na tym polega ich nieuświadomiona przez przeciwników nowego prezydenta słabość.

Trump silny słabością opozycji

Chcę, żeby była jasność. Nie uważam, że Donald Trump to prawicowy bohater, który w walce z establishmentem wyzwoli uśpiony potencjał ameryki. Nie sądzą, aby nagle miał się postawić Władimirowi Putinowi – raczej będzie z nim prowadził mało konsekwentną grę, zmierzającą do większego zaangażowania Rosji w walkę z ISIS. Również z perspektywy Polski, nie musi to być lepszy prezydent, niż Hillary Clinton. Wiem o jego seksistowskich wypowiedziach, nieprzemyślanych a momentami durnych tweetach i napisanym na kolanie „banie imigracyjnym” dla krajów, znajdujących się na liście największych przeciwników USA (zupełnie przez przypadek w większości islamskich). Istnieje jednak kolosalna różnica między dostrzeganiem jego realnych słabości, a czynieniem z Trumpa potwora, który przyjmując karykaturalne rozmiary, po prostu przestaje straszyć. I dopiero w tym momencie, zaczyna się robić naprawdę niepokojąco.
Choć restrykcje imigracyjne administracji Białego Domu zostały skrytykowane przez prawe wszystkich lewicowo-liberalno-rogresywno-demokratycznych polityków w USA i na świecie, to właśnie to zagadnienie najlepiej ukazuje niemoc intelektualną wrogów Trumpa. Ludzi, którzy być może mają dobre intencje, protestują przeciwko złemu prawu, ale robią to jak osoby ogarnięte fobią. Czyli nieracjonalnie. Oto bowiem Chatham House, najważniejszy brytyjski think tank zajmujący się badaniem stosunków międzynarodowych, przeprowadził zakrojoną na szeroką skalę ankietę. W 10 europejskich krajach zadano pytanie, które brzmiało radykalniej, niż propozycja czasowych ograniczeń Trumpa, mianowicie: „Czy dalsza imigracja z głównie muzułmańskich krajów powinna być zatrzymana”? Średnia odpowiedzi na tak wynosiła 55 proc., 1/4 ankietowanych nie miało zdania, a 20 proc. była takiemu rozwiązaniu przeciwna. W żadnym kraju sprzeciw wobec zablokowania muzułmańskiej imigracji nie przekraczał 32 proc., a w Polsce, Austrii i Niemczech, zwolenników rozwiązania restrykcyjnego było odpowiednio: 71, 65 i 53 proc. ankietowanych. W podobnej sondzie, którą przeprowadził w Ameryce prestiżowy magazyn „Politico”, za dekretem Trumpa było 55 proc. amerykanów. Przeciw 38 proc., zdania na ten temat nie miało 8 proc. pytanych. Jednym słowem, czasowe ograniczenie imigracji z zagrożonych terroryzmem i jednocześnie muzułmańskich państw, stało się wbrew temu, co przedstawiają media i celebryci – najpopularniejszą decyzją nowego prezydenta.

Pora zacząć słuchać

Na tym właśnie, jak sądzę, polega słabość antytrumpowej opozycji. Choć w wielu przypadkach zwraca uwagę na autentyczny problemy, zamiast postarać się zrozumieć ich genezę i przez to skuteczniej z nimi walczyć, stara się je zakrzyczeć. Czy odpowiedzią na terroryzm islamski jest marsz z hasłem „Wszyscy jesteśmy muzułmanami”? Czy nie da się widzieć zarówno ksenofobii Trumpa, jak i realnych podstaw lęku wielu Europejczyków i Amerykanów, którzy słysząc „Allahu Akbar”, nie myślą o wezwaniu do modlitwy, ale o tym, że za chwilę padną strzały, albo wybuchnie bomba? Co zyskuje Donald Tusk, stawiając Amerykę Trumpa w jednym szeregu z ISIS i Chinami?

Jakiś czas temu Stephen Bannon, wspomniany już doradca prezydenta, zdecydował się na rozmowę z dziennikiem „The New York TImes”. Tytuł, który reklamował artykuł brzmiał: „Media powinny się zamknąć”, i właśnie w takim duchu przedstawiono całe spotkanie – główny strateg Białego Domu każe niewygodnym dziennikarzom zamknąć usta. Co faktycznie powiedział Bannon? Owszem, użył cytowanego zwrotu, ale później dodał, że jeśli owe media tak dramatycznie rozminęły się ze swoimi prognozami wyborczymi, to znaczy, że straciły kontakt ze zwykłymi ludźmi. I może warto dla odmiany „zamknąć się i posłuchać”, co mają do powiedzenia ci, którzy oddali swój głos na „drugiego Hitlera”. Pytanie tylko, czy ktoś będzie chciał słuchać. Zdecydowane łatwiej jest zatkać uszy i wezwać do oporu. Paradoksalnie, największym wygranym podobnej strategii jest Donald Trump. Czy o to chodziło?