Szlachta się bawi, czyli kult mocnej głowy

Szlachta się bawi, czyli kult mocnej głowy


Kategorie

W Rzeczpospolitej XVII i XVIII wieku każdy, kto marzył o karierze i popularności, musiał mieć zdrowie jak koń. Nie było sejmiku, ubijania interesów czy spożywania posiłków bez picia alkoholu. I wcale nie chodzi o szklanice wina do obiadu, ale o litry piwa i wódki, od których zaczynał i kończył się każdy dzień przeciętnego szlachcica.

„Pijany jak Polak”

Po dziś dzień ciągnie się za Polakami stereotyp o powszechnym pijaństwie i mitycznej „mocnej głowie”. Jeśli jednak wierzyć statystykom i ustaleniom historyków, nigdy nie byliśmy na czele jeśli chodzi o ilości spożywanego alkoholu. Już w siedemnastym stuleciu wyprzedzali nas Węgrzy, Czesi, Niemcy, a prym wiedli Anglicy – gustujący szczególnie w tanim ginie. Być może w tym przypadku to nie skala, ale „szlachecka fantazja”, której nie brakowało naszym przodkom po kilku głębszych, robiła znaczną różnicę. Aby właściwie zrozumieć skalę panującego w czasach saskich pijaństwa, musimy mieć na uwadze dwie rzeczy – inny niż dzisiaj status alkoholu oraz powolny rozkład państwowości, którego wymownym przykładem był król August II Mocny, często upijający się do nieprzytomności podczas licznych pałacowych orgii.

Dla przeciętnego szlachcica piwo, czy nieco później wódka, stanowiły zastępstwo kawy i herbaty, których w ówczesnej Polsce pijało się mało. Wodą gardzono, ze względu na rzekome zaburzenia gastryczne, których miała być powodem. Dlatego często pito gorzałkę po prostu dla zaspokojenia pragnienia.

Najczęściej raczono się słabymi piwami, około dwu, trzyprocentowymi. Ówczesna wódka miała 35%, była potrójnie destylowana i również ustępowała mocą obecnym dzisiaj na rynku. Najdroższe i najlepsze trunki sprowadzano z Gdańska, który tracił już jednak status polskiego okna na świat. Miody powoli wychodziły z użycia i raczej nie cieszyły się dobrą opinią, na wina pozwolić sobie mogli tylko bogatsi panowie.

Kult mocnej głowy

Z biegiem lat wokół picia wytworzyła się swoista mitologia, która miała własne legendy, a także herosów, zwanych powszechnie „zapaśnikami kielicha”. Do trzech najbardziej znanych należeli kasztelan Borejko, krajczy wielki koronny Małachowski oraz książę Radziwiłł. Pierwszy upijał duchownych, drugi zapijał ludzi na śmierć, a u tego trzeciego nieraz obok wina, lała się krew.

Borejkę – kasztelana zamku w Zawichoście nazywano również „pobożnym pijakiem”. Jako kompanów do biesiad upodobał sobie duchownych. Według ówczesnych podań kasztelan miał w zwyczaju rozsyłanie listów do okolicznych klasztorów z prośbą o wydelegowanie zakonników pod pretekstem praktyk duchowych. Kiedy już przyjechali, zamykał się z całym towarzystwem i sługami na kilka dni, podczas których następowały regularne libacje.

Borejko był człowiekiem religijnym, dlatego też codziennie odprawiano poranną mszę, do której wyznaczony zostawał konkretny zakonnik, pijący zaledwie do jedenastej wieczór. Ten specyficzny „klasztor” działał według z góry ustalonej rutyny. Po odprawionym nabożeństwie panowie: „napili się herbaty podług zwyczaju, potem wódki raz i drugi, potem nastąpiło śniadanie; po śniadaniu wino, po winie, miernie zażytym, obiad, po obiedzie formalna pijatyka aż do wieczerzy, po wieczerzy toż samo”. Kiedy zakonników brakowało, kasztelan wystawał na rozstaju drogi wiodącej przy zamku, w specjalnie na tę okazję wybudowanej kapliczce św. Jana Nepomucena. „Tam zasiadłszy z paciorkami czekał, aż kto nadjedzie albo nadyńdzie z podróżnych”. Delikwentów takich szybko zapraszał do kielicha i pił z nimi na umór. W okolicach Krakowa kapliczka szybko obrosła legendą, a podróżni ze słabszym zdrowiem omijali ją szerokim łukiem.

Równie znanym opojem Rzeczypospolitej był marszałek sejmu i krajczy wielki koronny, Adam Małachowski. Wydaje się, że obie te funkcje po równo mogły przysporzyć szlachcicowi powodów do picia. Na sejmach bowiem nie uciekano od biesiad, a do zadań krajczego należało próbowanie wszelkich potraw, zanim trafią na stół króla.

Małachowski dorobił się przydomku „zabójca ludzkiego zdrowia”. W swojej posiadłości na Bąkowej Górze wprowadził zwyczaj witania gości potężnym kielichem wiwatowym z wygrawerowanym napisem corda fidelium. Podobne posiadał koniuszy Konrad Granowski – w „orle” mieściło się pięć, w „kaczce” natomiast trzy, butelki wina. W XVIII wieku pucharów takich używano głównie do wznoszenia toastów i podawania między ucztującymi, Adam Małachowski przymuszał jednak każdego wstępującego w jego progi do wypicia kielicha wina jednym duszkiem. Kiedy pechowcowi choć trochę się ulało, albo zrobił przerwę – świta napełniała corda filedium do pełna – i tak, aż do skutku. Nie dziwi zatem, że jak pisze kronikarz „niektórzy nawet w jego domu, zasnęli raz na zawsze snem śmiertelnym”.

Według legendy i słynny opój trafił jednak na równego sobie, był nim skromny mnich bernardyński, który chodził po domostwach zbierać jałmużnę. Przymuszony do kielicha długo się wzbraniał, po czym z udawaną niechęcią zaczął pić, ale zawsze przerywał przed końcem. Dopiero po sześciu takich próbach marszałek zorientował się, że mnich gra mu na nosie. Odesłał go ze złością, kiedy jednak ochłonął i docenił ów „wyczyn”, nagrodził go wozem zboża.

Trzecim słynnym opojem był książę Karol Radziwiłł, u którego rubaszny humor, pogarda dla ludzkiego życia i szalony niemal gest szły w jednym szeregu. Jak wspomina ówczesny kronikarz, Jędrzej Kitowicz, do arsenału „żartów” Radziwiłła należało: „Skropić kijem z tyłu nieznacznie, pijącemu przybić kielich do gęby aż do zachłystnienia, nalać z tyłu za kołnierz wina leniwo pijącemu, dwom rozmawiającym z sobą z bliska zetchnąć głowy silnie aż do wytryśnienia guzów na czołach, wyrządzać figle sztuczne z obrazą wstydu białej płci”. Dla tych jednak, którzy potrafili z nim pić miał gest. Rozdawał pasy, tabakierki, konie z rzędem, pierścienie, a nawet całe wsie.

Szlachta się bawi

Biskup szuka okularów

Do wyjątków czasów saskich nie należeli również duchowni, często przecież szlacheckiego pochodzenia. Pili zarówno prości zakonnicy, jak i biskupi. Zdarzało się, że widywano pijanych księży (rzadko natomiast pijane kobiety, inaczej niż w Anglii, gdzie jakoby miało być ich mnóstwo). Faktem jest jednak, że Kościół jako instytucja walczył najprężniej z plagą polskiego pijaństwa, czy to poprzez kazania, czy poprzez satyrę. To arcybiskup gnieźnieński, Ignacy Krasicki pisał, że „zawstydza pijanice nierozumne zwierzę”. Pomimo tego, tu i ówdzie dochodziło do skandali. W 1636 roku w Wilnie, witające króla Władysława IV wyższe duchowieństwo było tak pijane, że nie mogło wydusić z siebie słowa. Pół wieku później, pijany biskup krakowski Jan Małachowski, dając ślub w Grodnie, próbował na swój nos zamiast okularów wsadzić pierścień biskupi.

Lecznicza wódka

Kiedy wznosimy toasty, często mówimy „na zdrowie” – mało kto jednak zdaje sobie sprawę, jak poważnie nasi przodkowie traktowali te słowa. Alkohol bowiem na szlacheckich dworach uważany był za wszechstronne lekarstwo i zalecano go przy różnych dolegliwościach. Jako popularny środek na przeziębienia i bóle głowy stosowano wódkę z pieprzem, dlatego też w domowych apteczkach zawsze znajdowała się butelka wódki, którą podawano nawet niespokojnym niemowlętom. Pito ją na poprawę apetytu, przy kłopotach trawiennych częstych ze względu na monotonną dietę – stare wina natomiast używane były w przypadku duru czy dezynterii. Szczególnie brano sobie do serca zalecania lekarzy, którzy przestrzegali przed wychodzeniem z domu o pustym żołądku. Przy częstym braku kawy i niechęci do wody, brzuch zapełniano piwem albo winem. Jak pisze Oskar Walczewski: „Kobiety na poranny posiłek wypijały polewkę zrobioną z piwa, wina, cukru, jajek, szafranu oraz cynamonu, którą następnie popijały wódką z domowej apteczki. W ten sposób zdarzało się, że one również się upijały”.

Niestety dla sporej ilości szlachty i magnatów, lecznicze właściwości alkoholu brane były na tak zwaną chłopską logikę: „im więcej, tym lepiej”, dlatego nie dziwi fakt tak częstego występowania podagry, choroby związanej z niezdrowym trybem życia i złym odżywianiem się.

Szlachta się bawi

Burdy i uczty sejmikowe

Niestety, gdzie interesy i polityka, tam w czasach panowania Augusta II i III w parze szła gorzałka. Magnaci niejednokrotnie chcąc forsować swoje interesy zwozili na sejmiki liczną szlachtę zaściankową, która pijąc na ich koszt, zrywała obrady albo głosowała zgodnie z wolą swojego patrona. Dla przebiegłych graczy wina i wódki stały się zatem narzędziem uprawiania polityki. Ponoć raczono się najchętniej winem węgierskim, „którego im gdzie więcej i lepszego dawano, tym większa tam była schadzka”. Przed sejmikiem magnaci lokowali szlachtę po różnych gospodach i chałupach, a zdarzało się nawet, że w na szybko urządzonych szałasach. Słudzy możnych dostawiali do uczt całe palety mięs: wołowych, baranich, wieprzowych, po wszelaki drób – z naciskiem na duże ilości pieprzu, który zaostrzał apetyt do picia. Zastawa stołów była podła; drewniane sztućce, tanie obrusy i serwety, które i tak były rozrywane.

Rano przed obradami na apetyt tradycyjnie podawano wódkę, bochny chleba i bryły masła z resztkami pieczeni. Jak pisze świadek podobnych wydarzeń: „Z resztą obżarstwa wstrzymowano ich, aby mogli utrzymać się przy zmysłach i władzy do roboty sejmikowej, na którą ich podług czasu do kościoła lub na cmentarz, gdzie się miał sejmik odprawiać, zaprowadzono nauczonych, co mają utrzymować lub czemu mają przeszkadzać.”

Wypełniwszy swoje zadanie towarzystwo wracało do biesiadowania. Wino często mieszano z wódką, a dla ochłody popijano piwem – co w zamyśle magnatów miało posłusznych szlachciców upijać szybciej, a dzięki temu taniej. Po zakończonym festiwalu obżarstwa i pijaństwa padali biesiadnicy pod stołami, na słomie czy w błocie na traktach, jednym słowem gdzie kto stał. Po pobudce często wracali do domów bez czapek, pasów, czy w samej koszuli. Jeśli jednak stronnictwo, które poparli, przeforsowało swoje interesy, magnat zazwyczaj zwracał ukradzione przez noc rzeczy – w innym przypadku pozostawało obejść się wstydem.

Czym chata bogata

Podobnie, choć nieco skromniej, wyglądało biesiadowania we własnych dworkach i pałacach. Co możniejsi trzymali w piwnicach po kilkanaście beczek wina i piwa oraz garnce wódki. Nie było bowiem większej ujmy, niż brak alkoholu kiedy goście przyjeżdżają z wizytą. Stoły zastawiano suto, obiady natomiast stanowiły swoisty rytuał toastów, gdzie kolejność ich wznoszenia należała do podstaw dobrych manier. Niestety im było później, tym bardziej na manierach zbywało, bowiem: „Trafiało się i to, że komu trunku aż po dziurki (jak mówią) pełnemu nagle gardło puściło i postrzelił jak z sikawki naprzeciw siebie znajdującą się osobę, czasem damę po twarzy i gorsie oblał tym pachnącym spirytusem, co bynajmniej nie psuło dobrej kompanii. Niezdrowy z resztką ekshalacji uciekł co prędzej za drzwi albo gdzie w kąt, dama także, ustąpiwszy na bok, jako tako się naprędce ochędożyła, a resztę w śmiech obrócono i wszystko znowu do pierwszego ładu powróciło.”

Tak się w Polsce piło – bez umiaru, bez zahamowań. To nie przypadek, że otrzeźwienie przyszło za późno, kiedy Rzeczpospolita traciła już resztki swojej niepodległości. Dziwnie smutno brzmi w tym kontekście ówczesna „modlitwa pijaka”:

Hej, Boże mój, gdyby

Morze się zamieniło w piwo, a my w ryby,

O! Jakbyśmy rozkosznie używali sobie,

Tam żyli, tam skończyli i tam legli w grobie!

Ale nic to mości panowie, szlachta się bawi, na koszty nie patrzy!

Szlachcic

Artykuł został pierwotnie opublikowany na portalu Onet.pl dnia 4 listopada 2011 r. (http://ciekawe.onet.pl/historia/szlachta-sie-bawi-na-koszty-nie-patrzy,1,4898246,artykul.html)