„Smoleńsk”, czyli wszystkie drogi prowadzą do zamachu (RECENZJA)

„Smoleńsk”, czyli wszystkie drogi prowadzą do zamachu (RECENZJA)


Miał być polski Olivier Stone skrzyżowany z Michaelem Moorem. I choć „Smoleńsk” nie pozostawia widza obojętnym, nie jest to chyba ten rodzaj poruszenia, o jaki chodziło twórcom. Antoni Krauze bardzo się starał, ale ostatecznie nie udało się połączyć wody z ogniem. Polityki ze sztuką. Faktów z fabułą. Albo inaczej: nie udało się tego zrobić na tyle przyzwoicie, na ile zasługuje sam ciężar największej polskiej tragedii po II wojnie światowej. Kolejnej szansy na pierwszy film o Smoleńsku już nie będzie. 

Jeśli jeden obraz musi zaspokoić tak wiele oczekiwań – być równocześnie paradokumentem, dziełem fabularnym i hołdem dla ofiar katastrofy smoleńskiej – niemal z pewnością na którejś z tych płaszczyzn musi zawodzić. Sztuka filmowa nie znosi chaosu i niespójnej narracji – zawsze lepiej zrobić mniej, ale lepiej, niż rozmyć się w nagromadzeniu wątków. Tymczasem „Smoleńsk” cierpi właśnie na ten rodzaj artystycznego kryzysu tożsamości, który sprawia, że film zamiast dać się w sobie zatopić, co rusz wytrąca z równowagi niedoróbkami i niechlujnym montażem. Jak zresztą przyznał sam reżyser w wywiadzie po premierze, nie on „dyrygował i rozdawał role”, ale producent Maciej Pawlicki. To widać. Ale po kolei.

Daleko od Stone’a

Kino politycznie zaangażowane nie jest na świecie niczym nowym. Olivier Stone już w latach 80. do czerwoności rozgrzewał Amerykanów „Plutonem”, w którym zszargał świętość, z jaką traktowano rodzimą armię (ukazał żołnierzy znęcających się nad bezbronnymi cywilami). Również paradokumenty z jasną publicystyczną tezą można robić na tyle sprawnie, by dało się je oglądać z przyjemnością nawet bez bezpośredniego zaangażowania w spór, którego dotykają. Takie były choćby „Zabawy z bronią” czy „Fahrenheit 9.11” Michaela Moore’a, którego o obiektywizm raczej posądzić nie można. „Smoleńsk” wypada blado nawet w zestawieniu z filmami o historii najnowszej. Nie ma w nim napięcia „Jacka Stronga” Władysława Pasikowskiego ani nawet dobrze rozumianego patosu, który przebijał z „Generała Nila” Ryszarda Bugajskiego. „Smoleńskowi” bliżej za to do drewnianych dialogów „Służb specjalnych” Vegi czy laurkowości „Wałęsy” Wajdy. Co być może najbardziej znamienne, nawet w zestawieniu z ostatnim filmem Krauzego, „Czarnym czwartkiem”, „Smoleńsk” to różnica klas. Każdy kto usłyszy słowa dziennikarskiego szwarccharakteru o „zadżumieniu chorobą smoleńską”, wypowiedziane z tak przesadną i pretensjonalną emfazą, zrozumie na czym owa różnica klas polega.

Niestety, film zamiast na emocjach, bazuje na teoriach spiskowych, które u Krauzego urastają do rangi jedynie obowiązującej wersji wydarzeń. Prawdy. Faktu. Czegoś, z czym nie należy polemizować, aby nie postawić stopy na drugą stronę barykady. Już w pierwszej scenie widzimy jak rosyjski samolot zrzuca tajemniczy ładunek nad lotniskiem Sierwiernyj. Sztuczna mgła? Widz nawet specjalnie nie musi się domyślać. Zamach ma być zemstą Rosjan za zaangażowanie Lecha Kaczyńskiego w konflikt w Gruzji. Śmierć kolejnych osób zaangażowanych w lot potwierdzeniem wersji o „seryjnym samobójcy”. Wszystkie nitki prowadzą do kłębka zamachu, który, jak głosi tajemnica poliszynela, został domontowany do końcówki filmu przy wyraźnej sugestii tak zwanych wpływowych osób. Przed samą premierą Krauze mówił, że swoim filmem chciał zasypać podziały między Polakami tak, by „poznali prawdę”. Podobnie po zamkniętym dla mediów seansie wypowiadał się Jarosław Kaczyński, który twierdził, że film pomaga ową prawdę zrozumieć. Problem polega na tym, że jeśli jedną z teorii przyczyny katastrofy podaje się widzowi w tak jednoznaczny i bezpośredni sposób, zamiast wewnętrznego niepokoju i zmagania z naturalnymi w tej kwestii wątpliwościami, odbiorca będzie mógł wizję reżysera zaakceptować albo odrzucić. Przejść metamorfozę, którą obserwujemy u głównej bohaterki Niny (Beata Fido) z telewizji TVM SAT, albo pozostać zgorzkniałym jak jej szef (Redbad Klijnstra). Środka nie ma. Z resztą nie może być, jeśli twórca filmu celowo wzoruje swoją bohaterkę na Katarzynie Kolendzie-Zeleskiej, a TVM na… chyba nie trudno się domyślić.

Zasypania podziału nie będzie

Odnoszę wrażenie, że po wyjściu z kina „lud smoleński” znajdzie w dwóch wybuchach potwierdzenie swoich przypuszczeń, a „lemingi” co najwyżej parskną śmiechem i wzruszą ramionami. O ile w ogóle do kina pójdą, bo wydaje się że bojkot „Smoleńska” będzie elementem środowiskowego lansu. Nie wiem, w jaki sposób ma się to przyczynić do owego zasypywania podziałów. Kino polityczne jest silne wtedy, gdy z wyczuciem operuje na dwóch płaszczyznach – faktograficznej i emocjonalnej. „Smoleńsk” był próbą połączenia tych światów, w przeciwieństwie jednak do „JFK” Oliviera Stone’a nie pozostawia pola do manewru. W sceptykach nie zasieje ziarna wątpliwości, przekonanych utwierdzi w swojej wizji i dokarmi poczucie krzywdy. Resztę zniechęci drętwymi dialogami, urywanymi i doklejanymi na siłę scenami, fabułą od początku pisaną pod tezę.

Pomijając aspekt polityczny, do „Smoleńska” można mieć bowiem przede wszystkim zarzuty natury artystycznej. Dwie strony sporu przedstawione są w sposób czarno-biały, bez jakichkolwiek niuansów, emocjonalnych dylematów i rozterek. Ludzie spod krzyża urzekają prostą i szlachetną wiarą w zamach, para prezydencka jest dostojna i sympatyczna. Z kolei Rosjanie wyglądają jak z agencji z zimnowojennych amerykańskich filmów, dziennikarze przemysłu pogardy są cyniczni, Donald Tusk spaceruje po molo w Sopocie z Putinem, a widz dopowiada sobie resztę. Szkoda, bo sam pomysł na główną oś fabuły wydaje się ciekawy i celowo nawiązuje do „Człowieka z Marmuru”. Dziennikarka Nina (podobnie jak Agnieszka u Wajdy) z karierowiczki, która chce tematem smoleńska zawędrować na szczyt telewizji, kawałek po kawałku odkrywa elementy całego przemysłu zakłamania i pogardy. Trzeba uczciwie przyznać, że w dużej mierze po katastrofie właśnie tak wyglądał nasz pejzaż medialny. Największe telewizje i gazety bez zażenowania podawały kłamstwa o pijanym generale Błasiku, który siedząc w kabinie kazał lądować za wszelką cenę. Chwilę po tym, jak ostygły szczątki wraku, trąbiono o czterech podejściach, „debeściakach”, słynnym „Jak nie wylądujemy, to mnie zabije” – które nigdy nie padło. Nie trzeba było wiele dodawać, aby zestawienie ciągu przyczynowo-skutkowego, materiałów archiwalnych i obnażanie realnie występujących kłamstw, zrobiło na widzu ogromne wrażenie. Bo Smoleńsk jest wyrzutem sumienia i tematem, który nie powinien pozostawić nikogo obojętnym.

„Film przedstawia Polskę roku 2010 jako miejsce, gdzie patrioci, czy po prostu przyzwoici ludzie dążący do prawdy, są prześladowani i krzywdzeni jak chrześcijanie w Rzymie czasu Nerona” – pisze na łamach WP Opinii Jakub Majmurek i, choć wyraźnie ironizuje, w dużej mierze tak wtedy było. Kto nie pamięta, „Smoleńskiem” pamięć sobie odświeży. Pogardy, krzyża z puszek Lecha i nienawiści do ludzi modlących się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu zapomnieć nie można.

Niskie loty

Duży potencjał drzemał również w przedstawieniu relacji Niny z matką (Halina Łabonarska), która spędzała wieczory właśnie przy wspomnianym krzyżu. Wybory życiowe dwóch kobiet idealnie, choć jaskrawie, symbolizowały pęknięcie w polskim społeczeństwie, do którego w kwietniu 2010 roku niewątpliwie doszło. To jednak poboczny wątek, a samej dramaturgii nie uniosła główna bohaterka (lata świetlne od kreacji młodej Krystyny Jandy w „Człowieku z marmuru”), miotająca się między łzami po uświadomieniu sobie agenturalnych powiązań własnego szefa, a napastliwymi pytaniami do wdowy po generale Błasiku, granej przez Aldonę Struzik, która obok Lecha Łotockiego w roli prezydenta, z całej obsady wypadła najlepiej. Niestety, „Smoleńsk” nie może zdecydować się, jakim filmem chce być, czyje oczekiwania spełniać i dlatego ostatecznie wydaje się nieprzekonujący, choć nie jest totalnym gniotem, jakiego chciałyby środowiska związane z „Gazetą Wyborczą”. Niedoróbki w postaci zaangażowania azjatyckich statystów do grupki protestujących przeciwko pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu wzmacniają poczucie niechlujności i właśnie w takich niewymuszonych błędach najwyraźniej widać zmarnowany potencjał na ciekawą historię.

Pewne rzeczy można zrozumieć, a nawet wybaczyć, jeśli ma się świadomość w jakich warunkach i za jakie pieniądze powstawał ten film. Nie można jednak tego zrobić, w momencie w którym uwzględnimy, że pośpiech spowodowany był momentem politycznym. „Smoleńsk” miał być ostatecznym gwoździem do trumny mainstreamu, wypuszczonym na ekrany kin chwile przed wyborami parlamentarnymi. Może gdyby nie ta presja, dzisiaj z państwowym dofinansowaniem i na spokojnie film dałoby się nakręcić o wiele lepiej. Tego się już jednak nie dowiemy, ale świadomość zmarnowanej szansy nie przestaje doskwierać.

Nie ma katastrofy

Ze „Smoleńska”, który w dniu premiery oglądałem w praktycznie pustym kinie, wychodziłem z bardzo mieszanymi uczuciami. W filmie niewątpliwie były chwile, w których widz mógł się dać porwać ciągowi faktów, archiwalnych relacji, na nowo poczuć w sobie ponurą atmosferę tamtych dni. I zmierzyć się z jej konsekwencjami, z którymi żyjemy do dziś. Niejednokrotnie wzbierała we mnie również złość, gdy zamiast wyobrazić sobie niemoc państwa i dramat rodzin ofiar tragedii, mogłem zobaczyć fabularyzowaną wersję wydarzeń, o których wiemy jedynie z ustnych relacji świadków.

Sądzę, że bez nachalnego przepychania tezy o zamachu i bez „metafizycznego” zakończenia z parą prezydencką, która wita się z duchami pomordowanych polskich oficerów, film mógłby się obronić. Tymczasem, choć sam opowiada o polityce, padł jej ofiarą. Kilkukrotnie dokonywano montażu, przesuwano datę premiery, grzebano przy scenariuszu, doklejano efekty specjalne… Szkoda, bo Smoleńsk zasługuje na wielki film. Antoni Krauze próbował i, choć uniknął totalnej kompromitacji, którą sugerował pierwszy zwiastun, tematu nie udźwignął. A może udźwignąć nie mógł? Mam nadzieję, że po nim przyjdą następni i w końcu doczekamy się nie tylko prawdy czasu, ale przede wszystkim prawdy ekranu.

Recenzja dla portalu Opinie Wirtualna Polska