Produkty debatopodobne
Debata w TVP1

Produkty debatopodobne


Jeszcze kilka dni temu obiecywano nam święto demokracji. Najpierw prezydent zmierzyć się miał z trzema „bezkompromisowymi” dziennikarzami, później w otwartej debacie do dyskusji powinna ruszyć reszta kandydatów. Co w zamian tego dostaliśmy? Produkty debatopodobne. W pierwszym Bronisław Komorowski urządził sobie programowy benefis, w drugim reszta „Małych Gigantów”, wygłaszała kompaktowe expose. Czego się dowiedzieliśmy o kandydatach? Choć każdy ma wiele do powiedzenia, nikt nie umie rozmawiać. A Polską nie można rządzić w monologu. 

Debata to jeden z podstawowych instrumentów umożliwiających funkcjonowanie każdego demokratycznego państwa prawa. Na debacie kandydaci na ważny urząd w merytorycznej dyskusji przedstawiają swoje poglądy polityczne, polemizując z konkurentami. Debata pozwala rozstrzygnąć obywatelowi, komu zaufać, komu w ręce oddać stery państwa. Debata, wreszcie, to polityczna próba ognia. W stresie, pod presją czasu i na oczach milionów widzów, oddziela się pozorantów od starych wyjadaczy. Bywa również odwrotnie – do tej pory marginalizowany kandydat jednym wystąpieniem może zdobyć serca ludu.

Czym debata być powinna, wie każdy. Czym nie była, każdy we wtorek zobaczył. Nie da się jednak takich rzeczy przedstawić w pełnym spektrum, jeśli nie sięgnie się do genezy słów i pojęć. Bo czy debatą można nazwać monolog prezydenta, który przy zadziwiającej bierności trzech dziennikarzy dominuje całe spotkanie? Albo czy debatą można określić serie mini-expose kandydatów, z których jeden rozstawia w studio wędkarski stołek, drugi przyczepia do pulpitu godło Polski, trzeci czyta z kartki, czwarty recytuje tekst wyuczony na pamięć, piąty…

Być może przyzwyczailiśmy się już do takiego traktowania, za normalne uznajemy polityczną prowizorkę i kampanię „dwóch prędkości”, ale to błąd. Tym groźniejszy, że utwierdza już nie tylko niebezpieczne dla Polski precedensy, ale utrwala pewną dynamikę funkcjonowania dialogu między władzą a społeczeństwem w ogóle. Bo co tak na prawdę my, wyborcy, otrzymaliśmy do rąk na ostatniej prostej kampanii?

Po pierwsze, prezydenta, który czuje się zbyt ważny, aby przyjść do studia i zmierzyć się ze swoimi konkurentami. Prezydenta, który lekceważy swój zakichanym obowiązkiem brania udziału w debatach, ponieważ tym różni się demokracja od złotej wolności szlacheckiej, że nie ma w niej „pierwszych pośród równych”. Nawet Real musi grać z Cordobą, a uznany mistrz bokserski stanąć w szranki z mało znanym pretendentem do tytułu.

Nikt nie każe Bronisławowi Komorowskiemu odpowiadać na uliczne zaczepki, ale jeśli już organizuje się wybory, a za kandydaturą każdej z osób stoją dziesiątki tysięcy podpisów, lekceważąc ich, lekceważy się społeczeństwo, którym się rządzi. Zamiast tego na szumnie zapowiadanej dyskusji z dziennikarzami Komorowski zaczyna od słów: „Cała kampania wygląd tak, że wszyscy huzia na jednego Józia”. A później przez kilkadziesiąt minut ciągnie swój monolog, z rzadka przerywany nieśmiałymi pytaniami panów redaktorów, których raczej należałoby nazwać statystami. „Ręka boska mnie chroniła, żeby nie dać się przekonać i iść na tę debatę, bo dla mnie to była sytuacja na żenującym poziomie!”— zwierzył się nawet dzisiaj rano prezydent w rozmowie Janiną Paradowską i Jackiem Żakowskim. A oni tylko z uznaniem pokiwali głowami nad przezornością głowy państwa.

W tym jednym, nie można jednak odmówić Komorowskiemu racji. Debata w Telewizji Publicznej była żenująca. Nie tylko dlatego, że odbyła się bez udziału „Zgody i bezpieczeństwa”, ale przede wszystkim obnażyła ona słabości wszystkich kandydatów.

Duda mówił za szybko i nienaturalnie, jakby za ciasno zapięty kołnierzyk ściskał mu gardło. Jeśli nie zacznie być sobą i nie przestanie wygłaszać wyuczonych formułek, wyborów nie wygra.

Kukiz zachowywał się, jakby pierwszy raz zaproszono go do studia telewizyjnego, dopiero pod koniec, przy dyskusji o JOW-ach, odzyskując momentum. Zapamiętamy go ze stołka, rozłożonego dla nieobecnego Komorowskiego, i listu od rodziny Krzysztofa Olewnika, którego fragmenty przeczytał na końcu wystąpienia.

Ogórek do bólu poprawna i sztuczna, Braun z radiową dykcją, ale bardziej niż na prezydenta, nadałby się na egzegetę Żydowskich spisków w „Gwiezdnych Wojnach”. Do najsłabszych wystąpień zaliczyć należy na pewno Jarubasa i Tanajno. Pierwszy był nijaki jak pierogi bez soli i pieprzu w barze mlecznym, drugi zachowywał się jak podekscytowany licealista, czytający wystąpienie z kartki na szkolnym zebraniu.

Paradoksalnie, największymi zwycięzcami debaty okazali się nie kandydaci najbardziej merytoryczni, ale obeznani z wiecową retoryką: Palikot, Korwin, Kowalski. Mówili z lekkością i swobodą, czasami pozwalając sobie na mocniejsze akcenty, innym razem na dygresje i żarciki. Gdzieś w tym wszystkim zniknął Wilk, człowiek być może najbardziej kompetentny, ale zupełnie nieliczący się w tych i jakichkolwiek innych wyborach. Jeśli dodamy do tego wszystkiego „wstrząsy wtórne” pod debacie w TVP1, czyli deklarację Pawła Kukiza, że za atak Janusza Korwin-Mikkego na koncepcję JOW-ów, ten zrywa z nim współpracę, okaże się, że zwycięzca wczorajszego politycznego show jest tylko jeden. To Bronisław Komorowski, który zaostrzając retorykę, całą resztę kandydatów albo wyśmiał, albo oskarżył o niebezpieczny fundamentalizm.

Kto przegrał? Powiem patetycznie: media, wyborcy, Polska. Dlaczego? Ponieważ kolejny raz okazało się, że „25 lat wolności” to za mało na to, aby nauczyć się z niej korzystać. Po debatach prezydenckich mamy prawo i obowiązek oczekiwać więcej niż zbioru monologów, anegdot i bon motów. Tylko czy debatami można nazwać produkty debatopodobne? Chciałbym wierzyć, że przesadzam pisząc te słowa, i za kilka lat nie obudzę się w miejscu państwopodobnym. 

Tagi