Po debacie w PE. Koniec Platformy, początek czegoś nowego

Po debacie w PE. Koniec Platformy, początek czegoś nowego


19 stycznia w Parlamencie Europejskim skończyła się Platforma Obywatelska. Mniej więcej tak, parafrazując słowa Joanny Szczepkowskiej, można podsumować wtorkową debatę na temat praworządności w Polsce. Skończyła się Platforma i ta opcja polityczna, która sądziła, że wywołując ogólnoeuropejską dyskusję na temat rządów PiS, zapoczątkuje wywieranie presji prowadzące do przedterminowych wyborów.

Teoretycznie wiele wskazywało na realizację tego scenariusza: ubolewanie nad putinizacją Polski w zagranicznych mediach przełoży się na zaniepokojenie PE, ten zaś jak starszy brat skarci nasz kraj, zalecając powrót na prostą ścieżkę demokracji. A jeśli sugestia nie poskutkuje, sięgnie po środki nacisku.

Jak bardzo przeliczyli się inicjatorzy wczorajszej debaty, nie trzeba nikomu tłumaczyć. Wystarczy pobieżnie nawet przeczytać komentarze publicystów, polityków i politologów. A przede wszystkim ową debatę obejrzeć. Jeśli nawet Waldemar Kuczyński, były minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego i naczelny antypisowiec polskiego Twittera, napisał: „Mocne końcowe przemówienie B. Szydło. Wygrała, a tchórzliwe PO na łopatkach”, a wtórował mu w tym Zbigniew Hołdys – coś musi być na rzeczy. KOD i Platforma wyzwały rząd na ubitą ziemię, a następnie odeszły bez oddania strzału, przy nieobecności części własnych europarlamentarzystów.

Choć starano się nam wmówić, że to absurd, we wtorek zobaczyliśmy, że inna niż liberalno-lewicowa wizja Polski nie jest w Unii dziwactwem. I było to doświadczenie wyzwalające. „Jestem Polakiem” z ust czeskiego europarlamentarzysty czy słowa o tym, że Polski nie trzeba uczyć demokracji ze strony Niemców, Brytyjczyków, Greków – były czymś nowym w debacie, która do tej pory przybierała bardzo jednostronny charakter.

Ważniejszy jednak od wewnętrznych sporów jest fakt, że powołana w pośpiechu procedura monitorowania praworządności w naszym kraju ukazała słabość samej Unii. Pogrążanej w debatach opartych na erudycji, pełnych krągłych słów i żargonu, w sytuacji, w której do drzwi Wspólnoty pukają problemy poważniejsze niż brak Kraśki i Lisa w TVP.

Owszem, Beata Szydło odniosła retoryczne zwycięstwo nad, jak to ujął Krzysztof Rak, „tłustymi i leniwymi kotami w Strasburgu”. Trzeba jednak przyznać, że zwycięstwo to nie było zasługą samej premier, lecz raczej konsekwencją miałkości jej oponentów oraz użycia języka, który w prawdziwej Unii, tej rozrzuconej po kontynencie, a nie wyidealizowanej w głowach unijnych biurokratów, stosowany jest na co dzień. Gdy chwieje się imperium, w Senacie nie prowadzi się dysput nad estetyką łaźni publicznych. Polska wyczuła wiatr zmian i dlatego dziś w oczach Czechów, Słowaków, Słoweńców, Chorwatów i Węgrów uważani jesteśmy za rosnącego lidera, który będzie w stanie powalczyć o emancypację polityczną „Unii drugiej prędkości”. Kluczem do wykorzystania tej koniunktury będzie dbanie o równowagę pomiędzy akcentowaniem własnej suwerenności a skuteczną wewnątrzunijną dyplomacją.

Nie stać nas bowiem na wojnę podjazdową z Niemcami ani nie ma najmniejszego sensu jej wypowiadać. Chwilowe zwycięstwo w debacie nie powinno również usypiać rządu, bowiem nadal w mocy pozostaje część argumentacji wysuwanej przez opozycję – „dobra zmiana” to nie totalna rewolucja. Jeśli PiS, poza dobrymi przemówieniami emancypującej się spod wpływu Jarosława Kaczyńskiego Beaty Szydło, zdobędzie się jeszcze na rozsądną politykę wewnętrzną, to może być ten moment, w którym staniemy się punktem odniesienia dla państw Europy Środkowo-Wschodniej. Zmarnować taki potencjał byłoby grzechem.