„Myśmy bawili się w wolność”. W marcu ’68 byli w sercu wydarzeń. Co dziś myślą o Polsce i mediach?
8 marca 1968 r. na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego odbył się protestacyjny wiec, na którym zebrało się kilka tysięcy studentów. Po wiecu na teren uniwersytetu wdarła się milicja i tzw. aktyw robotniczy (PAP, Fot: Tadeusz Zagoździński)

„Myśmy bawili się w wolność”. W marcu ’68 byli w sercu wydarzeń. Co dziś myślą o Polsce i mediach?


W 50 lat po Marcu ’68 różni ich wiele, ale współczesne media widzą podobnie – są uwikłane w romans z polityką. Seweryn Blumsztajn: „Media publiczne są sterowane w sposób porównywalny do komunistycznych”. Janina Jankowska: „Szlag mnie trafia, jak słyszę, że wolne media są zagrożone. Media publiczne owszem, ale media w całości są wolne”.

Równo pół wieku temu światem zachwiało kulturowe oraz polityczne trzęsienie ziemi. Od rewolucji 1968 r. – i jej skutków – nie ma już odwrotu. W historii nie ma również precedensu, jeśli chodzi o skalę i zasięg tego wydarzenia. Od Ameryki i Meksyku, przez Francję, Czechosłowację, Polskę, Niemcy i Związek Radziecki, po Chiny, Indie czy postkolonialne państwa Afryki – wszędzie tam znalazł ujście bunt pokoleniowy 30-latków. Ludzi urodzonych już po II wojnie światowej, kontestujących zastane normy, kulturę i tabu. Domagających się poszerzenia wolności słowa.

„Ludzka twarz” miała cechować nie tylko wymagający korekty socjalizm, ale również pokazujący swoje militarystyczne oblicze zachodni kapitalizm.

W jakimś sensie był to jednak bunt bez konkluzji. W Polsce, szczególnie po marcu ’68 zrozumiano, że coś pękło i nie da się już iluzji „polskiej drogi do komunizmu” poskładać. Ponadczasowe idee, o które wtedy walczono, nie przestały być jednak aktualne po odzyskaniu niepodległości.

Źródło: PAP / Gustaw Holoubek jako Gustaw-Konrad w „Dziadach” w reżyserii Kazimierza Dejmka. Zdjęcie spektaklu z afisza dało początek studenckim protestom

Mam wrażenie, że to rozczarowanie, poczucie niemocy i „przegrania sprawy”, o którą się walczyło, towarzyszy również moim rozmówcom. Dwóm osobom, które z różnych perspektyw uczestniczyły w polskiej rewolucji ’68. Jak dzisiaj postrzegają swoją walkę o pluralizm na uczelniach i życiu publicznym oraz pierwsze kroki w tworzeniu niezależnych od władzy mediów? Czy coś z ducha tamtych czasów nadal w nich pozostało?

Oboje są dziennikarzami z krwi i kości, lecz jak wielu uczestników tamtych wydarzeń, którzy wtedy ramię w ramię opierali się opresjom komunistów, dzisiaj nie są sobie bliscy. Niemniej, co może wydawać się zaskakujące, niemal w tych samych słowach definiują strukturalną niemoc współczesnych mediów. Spolaryzowanych, tożsamościowych, uwikłanych w fatalny romans z polityką i radykalizacją przekazu.

Właśnie na ten temat w styczniu 2018 r. rozmawiałem z Sewerynem Blumsztajnem (KOR, Solidarność, „Gazeta Wyborcza”; wielokrotnie zatrzymywany i aresztowany w czasach PRL) oraz Janiną Jankowską (Polskie Radio, KOR, Solidarność; internowana podczas stanu wojennego).

Na pewno były to rozmowy gorzkie. Mam nadzieję, że szczere.

I. Seweryn Blumsztajn

Siedzimy u niego w domu na starym Żoliborzu. Przed drzwiami wisi plakietka z napisem „Plac Wolności”, na balkonie flaga Unii Europejskiej. Wystrój wnętrza prosty, ale elegancki. Po dużym pokoju chodzi pies.

– Czym dla pana był tamten marzec?

Seweryn Blumsztajn chwilę się zastanawia. Widać, że waży każde słowo.

– To było jedno z wydarzeń, które ukształtowały moje życie. Pierwsze długie śledztwo, wyrok. Zderzenie się z niesamowitą kampanią antysemicką. Kiedy spotkałem się z Jackiem Kuroniem po raz pierwszy w milicyjnej suce, od razu skojarzył nam się Grek Zorba. „Jaka wielka awantura”. Do głowy by nam nie przyszło, że to może tak strzelić, że ten system może taki być – mówi.
Jego słowa nieco zbijają mnie z tropu. – Nie spodziewał się pan, po okresie stalinizmu, że tamten system potrafi być represyjny? – dopytuję.

Blumsztajn uściśla, że chodziło mu przede wszystkim o skalę wydarzeń.

– Pan mówi o represjach stalinowskich, twierdzi, że powinniśmy o tym pamiętać. Ale tego nikt tak wtedy nie postrzegał. Proszę popatrzeć na rezolucje studenckie. To był język wewnętrzny, język poprawiania socjalizmu. Dopiero z czasem zaczęto mówić nieśmiało o wolności słowa – twierdzi i dodaje, że dla jego pokolenia czas po odwilży października 1956 „był naprawdę dobry”.

Źródło: PAP / Seweryn Blumsztajn: „Następuje dramatyczna radykalizacja języka debaty publicznej. Nie wiem, co będzie dalej. Cały pejzaż mediów się zmienia poprzez rewolucję internetu i portali społecznościowych”

– Czy to była młodzieńcza naiwność? – rzucam.
– Wiedzieliśmy, że konsekwencje jakieś będą, ale nie kalkulowaliśmy.
– Dzisiaj, mając mniej do stracenia, ludzie kalkulują, dlaczego wtedy mieliby zachowywać się inaczej? – drążę.
– Nie wiem, w Polsce chyba nigdy nie kalkulowano – odbija piłeczkę. Dla niego cały marzec był „na wskroś polski”, choć starano się z niego zrobić bunt rozpętany przez młodzież żydowską. – Nie myśleliśmy, co będzie dalej. Tylko do Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego mogłem mieć taką pretensję, bo oni powinni myśleć, jakie będą konsekwencje. Oni pisali list otwarty właściwie do klasy robotniczej, która miała się zbuntować, a że trafili się studenci, cóż – dopowiada.

Jedna rzecz nie daje mi spokoju i chcę ją zrozumieć. Dlaczego ówczesny bunt, zarówno w Polsce, jak i na świecie, zaczął się na studentach i właściwie na nich skończył? Nie porwał mas, do których w dużej mierze był kierowany. Wyprzedził ducha epoki? Były szef dodatku do stołecznej „Gazety Wyborczej” długo zastanawia się, jak odpowiedzieć.

– Jest jakaś tajemnica pokoleniowa tego buntu na całym świecie. Myśmy się bawili w wolność, ale było oczywiste, że testujemy granice. Sprawdzaliśmy, na ile można sobie pozwolić. Mówiliśmy o Katyniu, pakcie Ribbentrop-Mołotow, Kominformie, ludzie byli zszokowani. Nie wszyscy to rozumieli, bo wielu było zadomowionych w PRL-u. My w dużej mierze też – twierdzi.

Prawdziwym otwarciem oczu na naturę PRL-u było dopiero brutalne rozgonienie protestów studenckich, pałowanie, wyroki więzienia.

– A co, gdyby władza nie zaczęła pałować?
– Wtedy zostalibyśmy w kręgu uniwersyteckim, według mnie to oczywiste. Chcieli zaostrzyć sytuację, do momentu, w którym stracili nad nią kontrolę – mówi Blumsztajn.

„Słowo strasznie wtedy ważyło”

Wtedy też wielu, nie tylko młodych, zupełnie straciło wiarę w media.

– Wolność słowa, media, jak to wtedy definiowaliście? – przechodzę do sedna rozmowy.
– Pamiętam, że Kuba Karpiński wsławił się tym, że na pierwszym wiecu, jeszcze na Politechnice Warszawskiej, zaczął drzeć „Życie Warszawy” – mówi ze śmiechem Blumsztajn. – Bardziej rozbudzeni intelektualnie ludzie mieli świadomość ograniczeń. Czytaliśmy „Trybunę Ludu” nie po to, żeby się czegoś o świecie dowiedzieć, ale żeby się dowiedzieć, co ta władza pisze na ten temat. Jaki ma punkt widzenia. A cośmy naprawdę wiedzieli, to jeszcze inna sprawa. Trochę z Wolnej Europy i z innych zagranicznych źródeł. Pod tym względem wydarzenia marcowe były ogromnym zderzeniem z kłamstwem. Absurdalność oskarżeń mediów władzy nie pozwalała właściwie na żadną polemikę – twierdzi Blumsztajn.

– Jak tamten szok wpłynął na was, ludzi, którzy tworzyli późniejsze media drugiego obiegu? – kontynuuję wątek.
Dłuższy wywód, który rozpoczyna tak postawione pytanie, można zawrzeć w prostej, acz intrygującej konkluzji – od Biuletynu Komitetu Obrony Robotników, przez media solidarnościowe, po wczesną „Wyborczą”, panowała ciągłość języka, który opierał się na suchym, faktograficznym relacjonowaniu rzeczywistości.

– Dopiero później zaczęliśmy robić media. Włączać komentarz, reportaż, wywiady. Na początku uważaliśmy, że trzeba mówić tylko faktami, bez cienia emocji. Oddzielać je od komentarza. To miała być „odtrutka na propagandę władzy” – opisuje.

Tym samym nieuchronnie i niebezpiecznie zbliżamy się do współczesności.

– A po 1989 r., gdy pana gazeta nie miała już oporów, aby komentować, oceniać i ganić polityków, nie miał pan poczucia, że idziecie za daleko, odreagowując lata komuny? – dopytuję.
– Słowo „Gazety” strasznie wtedy ważyło. Uczyliśmy się tego, że jeden felieton może zrywać rozmowy koalicyjne. Popełniliśmy mnóstwo błędów, było sporo młodych ludzi, którzy nagle poczuli się wpływowi. Ale z drugiej strony bez większego doświadczenia zmieniliśmy cały polski rynek medialny – wskazuje Blumsztajn.

Źródło: PAP / Propagandowa masówka poparcia dla antysyjonistycznej polityki partii po zamieszkach marcowych. Zakłady Włókien Chemicznych Stilon w Gorzowie Wlk.

Nie może być jednak zbyt miło. Jest znowu rok 2018. Tu i teraz.
– Gdy widzi pan „Wyborczą” obecnie, kiedy obserwuje współczesne media, nie czuje pan, że w inny sposób, ale wpadają w te same koleiny? – mówię, widząc, że rozmówca ze spokojnego na początku tonu, zaczyna wypowiadać się coraz bardziej emocjonalnie.
– Media w Polsce są w dramatycznej sytuacji. Publiczne są przejęte przez partię rządzącą i są sterowane w sposób porównywalny do mediów komunistycznych – zaczyna i od razu dopowiada, że świadomie stawia ten znak równości, jeśli chodzi o język propagandy, zaznaczając jednak, że media prywatne pozostały bez zmian.
– A może zmiany w mediach publicznych to forma odreagowania? „Zemsta” IV Rzeczpospolitej za lata dominacji III RP?
– Mnie taka zmiana nie jest potrzebna – ucina Blumsztajn. Atmosfera zaczyna gęstnieć.

– W mediach prawicowych istnieje narracja, przedstawiająca tamten okres jako tę samą co dzisiaj propagandę, ale robioną subtelniej i w białych rękawiczkach. Przez ludzi, którzy się na transformacji uwłaszczyli i tym samym utrudnili powstanie konkurencji – mówię.
– To już pana teza. To jest pytanie dokładnie z nowej rzeczywistości.
– Nie wygłaszam swoich tez, próbuję panu zadać pytanie.
– Co to znaczy „grupa, która się uwłaszczyła”? Jedyną partią, która się uwłaszczyła, był PiS, na miłość boską! Uwłaszczenie nomenklatury to mit. Gdzie było to uwłaszczenie? – unosi się były opozycjonista.

– Kiedy pan czyta, albo słyszy o książkach typu „Resortowe dzieci”, co pan myśli? – nie daję za wygraną, ale Blumsztajn wchodzi mi w słowo, zanim skończę pytanie.
– Co „Resortowe dzieci”? To jest przykład upadku dziennikarstwa. Ci ludzie nie powinni być akceptowani w żadnej redakcji! W tej publikacji znajduje się spis ludzi, którzy mają inne poglądy niż jej autorzy. Mnie wyciągnęli, że teść był sędzią komunistycznego Sądu Najwyższego. Teść! – mówi podniesionym głosem.

„Każdy dziennikarz czuje się częścią elity”

– Czuje się pan częścią elity III RP? – pytam wprost.
– Oczywiście – rzuca i na chwilę milknie, żeby dopowiedzieć: – Każdy dziennikarz czuje się częścią elity.

Mnie chodzi jednak o głębszy problem, który obóz prawicowy, obecnie sprawujący władzę w Polsce, definiuje jako monopolizację rynku medialnego przez elity postsolidarnościowe. W dużej mierze te same, które stanowiły trzon aktywistów Marca ’68, mówiąc i pisząc obecnie w podobnym, lewicowo-liberalnym tonie.

– Nie wiem, ale chcę powiedzieć, że z braćmi Karnowskimi, z Pawłem Lisickim, spotykałem się w tamtych mediach regularnie. Oni też byli częścią elit III RP, tak samo jak Jarosław Kaczyński, od lat w Sejmie. Ci ludzie w latach 2005-2007 już raz przejęli media i po prostu pokazali, że nie potrafią ich robić. Niech pan spojrzy na Bronisława Wildsteina, tę „gwiazdę”. Co to jest? Ideologizacja zabija talent – mówi gestykulując Blumsztajn.

– Myśli pan, że pańską gazetę ta przypadłość ominęła? Tę samą, która regularnie publikuje manifesty ideowe, a podczas wyborów na pierwszej stronie radzi, na kogo głosować? – pytam już zupełnie otwarcie.
– Ale to nie jest propaganda taka jak ich. Jesteśmy mocno zaangażowani ideowo. Robimy to, ponieważ uważamy, że obecna władza niszczy demokrację. Radykalizacja polityczna zmieniła również sposób funkcjonowania mediów. Oczywiście czasami zdarzają się jakieś błędy, ale ogólnie uważam, że trzymamy się standardów. Jesteśmy gazetą jawnie opozycyjną – broni się Blumsztajn, konkludując, że w dzisiejszych czasach i tak nie ma „dziennikarstwa obiektywnego”. Może istnieć najwyżej uczciwe i rzetelne warsztatowo. Takie, które oddaje racje innej strony debaty i dopuszcza ją do głosu.
– Czyli „wy” jesteście zaangażowani ideowo, „oni” robią propagandę. Bardzo wygodna pozycja – rzucam, ale nie doczekałem się odpowiedzi.

Dzwoni telefon. Najprawdopodobniej z zaproszeniem do jakiejś debaty telewizyjnej. „Tak, proszę podesłać samochód” – mówi gospodarz, podając adres. Realizatorka informuje go, kto będzie drugim gościem, ale nie słyszę nazwiska. „On mi nie bardzo leży, ale niech będzie” – mówi redaktor.

– Myśli pan, że to moment bez odwrotu dla polskich mediów? Że już nie będzie resetu i możemy się jedynie ścigać na radykalizm? – wracam do dyskusji.
– Dziennikarze są dzisiaj bardziej podzieleni niż politycy, bo politycy muszą jakoś ze sobą współpracować w Sejmie. Dziennikarze nie. Następuje dramatyczna radykalizacja języka debaty publicznej. Nie wiem, co będzie dalej. Cały pejzaż mediów się zmienia poprzez rewolucję internetu i portali społecznościowych – konkluduje Blumsztajn.

Dodaje, że aby odpowiedzieć na pytanie, jak się skończy wojna medialna, trzeba wiedzieć, jak i kiedy skończy się wojna polityczna. Tego, niestety, nie wie dzisiaj nikt.

„Rewolucja trzeciego wieku”

– Czy ściganie się na radykalizm nie szkodzi przede wszystkim opozycji i jej zjednoczeniu? Wielu młodych ma pretensje do mediów lewicowo-liberalnych, że grają w tę grę, która zniechęca wyborców centrowych. Wskazują przy tym na was, pokolenie „Solidarności”. Trochę jak w 1968 r., prawda? – rzucam prowokacyjnie.
– Jesteśmy krytykowani ze wszystkich możliwych stron. Za mało radykalni dla KOD-u, za bardzo dla Razem. Tak, to jest problem konfliktu pokoleniowego – puentuje Blumsztajn.

Nie chcę na tym kończyć. Czuję, że to dla niego temat wyraźnie osobisty.

– Oni mówią o nas „dziadki”. Ale to „dziadki” zauważyły, że zniszczono Trybunał Konstytucyjny, a młodzi nie. Oni się dopiero obudzili przy sądach. Ja wiem dlaczego. Jak jeżdżę na spotkania z KOD-em, ja to nazywam „rewolucją trzeciego wieku” (śmiech). To są ludzie 50, 60+, pokolenie „Solidarności”, pamiętające cenę wolności. Mające poczucie, że im się chce odebrać najlepsze lata biografii, przekreśla się tamten czas – mówi.

Według niego konflikty pokoleniowe w mediach to mimo wszystko naturalny proces, nawet w redakcji „Wyborczej” ścierają się dzisiaj „starzy” z „młodymi”.

– Gazeta ewidentnie przesunęła się na lewo, ale to jest wpływ świeżej krwi oraz efekt tarć w redakcji. Inny język i poczucie, że ci starzy pier.olą i nie mają racji – mówi obcesowo były opozycjonista.

Źródło: PAP / Robotnicy Huty Warszawa protestują przeciwko „ekscesom” na wyższych uczelniach

Rozmawiamy już godzinę, staram się przejść do konkluzji.

– A nie widzi pan drugiej strony medalu? Tego, jak pańskie pokolenie tych młodych lekceważy, tłumacząc, że mają mleko pod nosem? Niczego to panu nie przypomina? – zawieszam głos.
– Nie wiem, ja tego tak nie postrzegam.
– Pokolenie ’68 musi się odsunąć w cień?
– Ja jestem już na emeryturze. To prawicowe pokolenie marca i późniejsze nadal walczy. Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz… – Blumsztajn wyraźnie się zamyśla.
– Gdy pan patrzy na to, co się dzisiaj dzieje, dla pana osobiście tamta walka miała sens?
– Jakoś przed miesiącem obudziłem się z poczuciem, że zmarnowano mi całą biografię. Zaprzepaszczono wszystko, o co walczyłem, że to się rozsypało. Ale można odpowiedzieć, tak jak Adam Michnik: całe życie poświęciliśmy, żeby wywalczyć wolność dla Polski, a co Polacy zrobili z tą wolnością? Na to już nie ma rady. To tyle – kończy.

Żegnamy się chłodno, słyszę coś o „braku zaufania” do mediów, w których pracuję. Wychodzę. Po drodze mijam kolejne wille przedwojennego Żoliborza. Również z wetkniętymi flagami Unii, plakatami „KonsTYtucJA”. Jest sennie i zimno. „Ciekawe, jaka pogoda była tamtego marca” – ze zdziwieniem odkrywam, że tego nie wiem. Wsiadam do pociągu, który zawiezie mnie do domu, do Krakowa.

II. Janina Jankowska

Do Janiny Jankowskiej jadę w niedzielę, prosto z programu telewizyjnego. Dla ścisłości: „Loża prasowa” w TVN24, średnia wieku na oko 50+.
Jankowska mieszka na głębokich przedmieściach Warszawy, chwilę z kierowcą szukamy wjazdu do niewielkiego, drewnianego domu. Przy okazji przywożę papierosy, o które dziennikarka poprosiła, gdy zadzwoniłem, że za chwilę będę na miejscu. Zanim przejdziemy do właściwej rozmowy, rozglądam się po pokoju. Dużo rodzinnych zdjęć, kominek. Przytulnie. Tu proporczyk z hasłem: „Ojczyzna, prawda, godność. Solidarność”, tam zdjęcie z Janem Pawłem II. Na kanapie śpią dwa psy. Pod nogami plącze się szary kot.

Źródło: PAP / Janina Jankowska: „Gdy oglądam różne dzienniki telewizyjne, mam wrażenie, że nadają z innych państw”

Gospodyni nieco się spieszy, więc nie marnujemy czasu.

– Co motywowało panią w Marcu 68’ w walce o wolność słowa, gdy cena za niepokorność była nieporównywalnie większa niż dzisiaj?
– Trudno mówić, żebyśmy byli zaangażowani w „media”, bo wolnych mediów drugiego obiegu jeszcze nie było. W jakimś sensie kształtowały się wtedy jedynie wokół Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, czyli środowiska młodych ludzi, którzy jako pierwsi, po swoich rodzicach z okresu stalinowskiego, poszli do więzienia tylko ze względu na poglądy – precyzuje, wchodząc przy okazji w historyczny wywód o antysemickiej genezie marca oraz walk frakcyjnych w PZPR. – Nie sądzę, abym wtedy walczyła o wolność słowa. To jest przesada. O wolność biłam się w latach 70., wtedy sprzeciwiałam się władzy stwarzającej nastrój nagonki antysemickiej. Z redakcji oświatowej Polskiego Radia, ze względu na pochodzenie, został zwolniony mój szef. Zdjęte zostały „Dziady”, co było dla nas obrazą. Ja się po prostu buntowałam przeciwko tym czasom – twierdzi.

W przeciwieństwie do Blumsztajna, Jankowska podczas protestów studenckich w Warszawie pracowała już w zawodzie. Była zatrudniona w Polskim Radiu.

– Nie bała się pani wyrzucenia z pracy?
– Nie bałam się. Myślałam, że najwyżej zmienię zawód. Chciałam pracować w fabryce cukierków „Syrena”, bo była niedaleko mieszkania. Nawet tam byłam, ale niestety nie chcieli mnie przyjąć.

Przyznaję szczerze, że jej nie dowierzam. Jak to, nie bać się wyrzucenia z zawodu, który jest pasją?

– Pewnie byłoby to przykre, ale to był początek drogi. Zdecydowanie bardziej zaskoczyły mnie represje po stanie wojennym, ale wtedy była już opozycja demokratyczna i drugi obieg – przekonuje.

To, co faktycznie po ‘68 ją zabolało, to postawa niektórych ludzi, płynących z prądem komunistycznej władzy.

– Pamiętam, że po marcu do redakcji przyszedł znajomy mojej szefowej, przewodniczący związku absolwentów Uniwersytetu Warszawskiego. Rozdał wizytówki, grzecznie się przedstawił, a później zaczął swobodnie tłumaczyć, jak rozpoznać, kto jest Żydem. Że tu trzeba przystawić linijkę między uchem a nosem, coś pomierzyć. Ewidentny moczarowski antysemita. Myśmy się z niego później w redakcji wyśmiewali, ale tak naprawdę nikomu do śmiechu nie było – wspomina z goryczą.

„Zwrot narodowy”, który nastąpił w ówczesnych mediach, według byłej opozycjonistki nie dla wszystkich stanowił pogorszenie sytuacji.

– Miałam kolegę, który był w Armii Krajowej, a potem przyszedł do Trójki. Miałam wrażenie, że on na chwilę odżył w Marcu 68’, bo przedtem był cenzurowany. Tym ludziom ten czas dał nowe możliwości. Został kierownikiem redakcji, ale zachowywał się bardzo przyzwoicie. Mógł nieco więcej mówić o historii, walce z nazistowskimi Niemcami – tłumaczy, jednocześnie opowiadając o inwigilacji środowiska dziennikarskiego. – Gomułka osobiście nadzorował wiele spraw, mówił, jak to w jednej redakcji wypito wódkę za zwycięstwa wojenne Izraela, później wszystkie te osoby zwolniono. Chodziło o pismo kobiece. To była potworna atmosfera. Lepiej to zobaczyłam w reportażach radiowych, które powstawały po latach. Wtedy człowiek miał zawężony horyzont – wspomina i zapala kolejnego papierosa.

„Na litość boską, to dwa różne światy”

Tym razem do współczesności postanawiam przejść szybciej. Historia do naszej rozmowy i tak przecież nieuchronnie powróci.

– Marzec 1968, marzec 2018. Media, propaganda, język. Widzi pani jakieś podobieństwa? Czy to w ogóle dobry trop, a może ahistoryzm? – celowo wrzucam wiele rzeczy do jednego worka, bo jestem ciekaw pierwszej reakcji.
– Różne grzechy można zarzucić dzisiejszej prasie i telewizji, ale na litość boską, to co się dzisiaj dzieje, nie ma niczego wspólnego z tamtymi czasami. To dwa różne światy – przekonuje dziennikarka, i dodaje: – Szlag mnie trafia, jak słyszę, że „wolne media” są dzisiaj zagrożone. Media publiczne? Owszem, ale media w całości w Polsce są wolne. Teraz mówią, że skoro nie dostają grantów państwowych, to nie ma wolnych mediów, to zawracanie głowy. „Krytyka Polityczna” nie dostaje teraz, wcześniej nie dostawały periodyki konserwatywne. Każda władza prowadzi swoją politykę, ale mieszać te sprawy z wolnością, to głupota – mówi z wyraźną werwą.

Źródło: PAP / Dwudniowy strajk ostrzegawczy studentów Uniwersytetu Warszawskiego. 15 marca 1968 r.

Nie jest jednak tak różowo, gdy zaczynamy wchodzić w szczegóły.

– Problem dzisiejszych mediów jest inny – zaczyna bez mojego pytania Jankowska. – Dzisiaj panuje atmosfera braku zaufania, wtedy po prostu była toporna propaganda i próby jej wykiwania przez inaczej myślących dziennikarzy. Jedyne co łączy obie epoki, to budowanie zaufania i siły własnego obozu na wskazywaniu wroga. Niestety autorem tego stanu rzeczy jest Jarosław Kaczyński, który każe nam żyć w atmosferze permanentnej rewolucji i napięcia. Tymczasem państwo jest ciągłością. Jeśli poprzednia ekipa robiła błędy, trzeba je naprawiać, ale nie można wylewać dziecka z kąpielą – wskazuje.

Po chwili zaczyna opowiadać, co swego czasu mocno zbliżyło ją do prawicy.

– Znałam z dawnych czasów prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Byliśmy na „ty”, pracowałam zresztą w jego kancelarii. On pierwszy uznał, że trzeba odznaczyć anonimowych działaczy „Solidarności”, ludzi spoza pierwszych stron gazet. Lech był zupełnie innym człowiekiem niż Jarosław. On, wyposażony w ten ból utraty brata bliźniaka, całą swoją energię skierował na niechęć do władzy, w czasie której ta katastrofa się zdarzyła – twierdzi Jankowska, choć zaznacza, że trzeba ostrożnie podchodzić do podobnego psychologizowania.
Jestem podobnego zdania.

– Wszystko złe w dzisiejszej polityce to wina Jarosława Kaczyńskiego? To nieco naiwne.
– Oczywiście, że nie, ale obóz prawicowy przez większość III RP stał na uboczu, a Kaczyński budował poczucie siły, płynącej z walki z wrogiem systemowym. Przez to gromadziło się wokół niego wielu polityków, również dziennikarzy, myślących w podobnych kategoriach. Tak rodziło się zarzewie obecnego konfliktu – przekonuje.

– Dobrze, ale do tanga trzeba dwojga – ciągnę, wskazując, że media prawicowe początkowo rosły w niszy, a debata publiczna niemal w całości była zagospodarowania przez tytuły lewicowe i liberalne.
– To prawda, do tanga trzeba dwojga, ale strona antypisowska też używa tej radykalnej ekspresji. Nie dostrzega w prawicy niczego, co byłoby pozytywne. Pojawiają się nawet głosy, że czym gorzej, tym lepiej – odpowiada Jankowska, a następnie definiuje, gdzie według niej znajduje się źródło problemu.

„Dziennikarze powinni doceniać wolność”

– Dziennikarze stali się dzisiaj agitatorami politycznymi. Niech pan posłucha piątkowego poranka w radiu TOK FM. Żakowski, Lis, Wołek i Władyka. Oni w zasadzie nie debatują nad problemami, tylko zastanawiają się, jak odsunąć PiS od władzy. Jacek potrafi nawet doradzać: „A to musicie iść na tę czy inną manifestację, zrobić to czy tamto”. Kiedyś strasznie ofukał rozmówcę, że nie protestował przed Pałacem Prezydenckim – oburza się dziennikarka. Następnie z rezygnacją w głosie kontynuuje: – Obawiam się, że od tego nie ma ucieczki. Gdy oglądam różne dzienniki telewizyjne, mam wrażenie, że nadają z innych państw. W komercyjnych nie ma np. słowa o Mateuszu Morawieckim, a w TVP cała relacja z tego, jak premier spotkał się ze staruszkami i otworzył fabrykę.

Następnie przytacza anegdotę. Gdy za pierwszych rządów Prawa i Sprawiedliwości doradzała Krzysztofowi Czabańskiemu, ówczesnemu prezesowi zarządu Polskiego Radia, aby dbał o pluralizm na antenie, odpowiedział jej: „Słuchaj, ja widzę pluralizm tak, że większość mediów była w rękach liberałów. Jeśli my teraz w mediach publicznych mamy przechył prawicowy, to to służy pluralizmowi”.

– Dlaczego ponownie wpadamy w sidła używania mediów do celów politycznych? – pytam przeganiając kota z klawiatury laptopa.
– Myślę, że to inne sidła. Sidła walki o władzę. Pochodną tego jest scena polityczna w Polsce. Wytworzyła się niesamowita rywalizacja o wpływy. Nie wiem, może to część demokracji? Wszystkie instrumenty jednej i drugiej strony są podporządkowane temu celowi, a nie interesowi Polski. I to jest tragedia. Jest konieczność opowiedzenia się po którejś ze stron, a jak ktoś chce dostrzec środek, to zostaje obrzucony inwektywą symetryzmu – mówi ze smutkiem w głosie. – Dziennikarze po zrzuceniu komunizmu powinni docenić walor wolności. W dziennikarskiej rzetelności trzeba umieć usłyszeć kogoś innego niż ja. Od pewnego czasu nigdzie mnie nie zapraszają, coraz trudniej przebić się z krytyką – dodaje.

Nie chcę kończyć w ten sposób, ale widzę, że nie ma ucieczki.

– Wie pan, że w jakimś sensie wtedy było łatwiej? Była cenzura, ewidentny wróg i ci, którzy myśleli inaczej od władzy. Byli jednością. Dzisiaj nie ma jasnych podziałów – Jankowska mówi sama z siebie. A potem odwraca nagle perspektywę: – A czy pan ma satysfakcję z dziennikarstwa?
– To bardzo dobre pytanie – mówię zbity z tropu. – Myślę, że tak. Czasami bywa po górkę, ale nie poszedłem do dziennikarstwa, żeby było łatwo.

Żegnamy się. Znów pociąg do Krakowa. Jadąc, uświadomiłem sobie, że choć obie rozmowy nie napawały optymizmem, nie jestem przygnębiony. Wręcz przeciwnie, miałem wrażenie, że zrozumiałem, co motywowało ludzi wtedy, i co powinno motywować nas dziś. Być może media zawsze będą spolaryzowane, skore do chodzenia na układy z władzą, chodzące na skróty, albo powiedzmy to wprost – płytkie. Ale za te media biorę odpowiedzialność również ja, moje koleżanki i koledzy. I w dużej mierze nie od „systemu”, ale naszej indywidualnej postawy – tak jak ludzi Marca ’68 – będzie zależało, jak zapiszemy naszą kartę historii.

Bo nie chodzi o to, aby nagle wyrzec się poglądów, ale aby wykonywać swoją pracę zgodnie z warsztatem, rzetelnie i po prostu na wysokim poziomie. Ta jedna rzecz się przez 50 lat nie zmieniła.

Marcin Makowski dla WP Opinie