Historia Tajlandii dla potencjalnych azylantów

Historia Tajlandii dla potencjalnych azylantów


Przemysław Saleta zapewne doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że w odróżnieniu od autorytarnych rządów nad Wisłą dalekowschodnie państwo jest pełną swobód monarchią konstytucyjną, w której za obrazę króla można otrzymać karę 30 lat pozbawienia wolności.

Jak mogliście państwo ostatnio zaobserwować w mediach, również tych obiektywnych, czyli zachodnioeuropejskich, w Polsce panuje atmosfera wczesnego stanu wojennego. Nie bez powodu część obywateli, z dużym naciskiem na celebrytów udzielających poparcia Bronisławowi Komorowskiemu, rozważa emigrację z kraju, który miał być drugim Gondorem, a zamienia się w Mordor. Jako jeden z pierwszych swoją gotowość skorzystania z azylu politycznego wyraził Przemysław Saleta. Bokser, który od kilkunastu lat częściej widywany jest w studiu telewizyjnym niż na ringu, nie kryje zaniepokojenia.

Przeczekać rządy PiS. Pod palmą

W rozmowie z „Newsweekiem” przyznał, że od dusznej polskiej atmosfery odpocznie już w kwietniu w egzotycznej Tajlandii. Właśnie tam „przeczeka rządy PiS”, bo nie może znieść faktu, iż „Polska za granicą ma coraz gorszy wizerunek. Nie tylko media i instytucje międzynarodowe zauważyły, że za sprawą PiS zbliżamy się w Polsce do standardów białoruskich. Boję się, że bez pomocy z zewnątrz nie da się powstrzymać dalszego psucia naszego państwa”.

Pan Przemysław najwidoczniej porzucił już nadzieję na bratnią interwencję, stąd zrozumiały pesymizm i odważna decyzja o zabukowaniu biletu do Bangkoku. Wszystkim zainteresowanym podobnym krokiem przedstawiam skróconą wersję najnowszej historii Tajlandii, która jedynie utwierdza w słuszności podjętej decyzji.

Na wstępie należy zaznaczyć, że wybór Przemysława Salety nie dziwi. W porównaniu z dzisiejszą Polską monarchia konstytucyjna połączona z rządami junty wojskowej stanowi prawdziwą oazę wolności. Co prawda, Chaing Mai to nie Kraków, a Bangkok to nie Warszawa, ale pomimo dużej wilgotności powietrze nie jest tak duszne jak w Polsce.

Lepsza dobra junta niż zła demokracja

W ciągu dziesięciu lat w Tajlandii odbyły się jedynie trzy protesty polityczne i zamach stanu, które pochłonęły łącznie prawie 200 ofiar. Obie strony konfliktu ustaliły, że w geście humanitaryzmu nie będą atakować turystów. Kiedy nasz kraj pogrążony był w samym środku ciemnej nocy pierwszych rządów Prawa i Sprawiedliwości, Tajlandia już wtedy dawała przykład, że można władzę sprawować lepiej. W 2006 roku zgodnie z wolą narodu premier Thaksin Shinawatra został błyskawicznie obalony, do czego walnie przyczyniła się promonarchistyczna armia. Cały wolnościowy proces odbył się akurat podczas pobytu szefa rządu na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ w Nowym Jorku, a jak wiadomo, nieobecni głosu nie mają. Wojsko we wrześniu wyszło na ulice Bangkoku, detronizując legalnie wybraną władzę, unieważniając konstytucję z 1997 roku, a następnie organizując nowe wybory. Dając przy tym lekcję porządku w chaotycznych czasach koalicji PiS–Samoobrona–LPR.

Względny spokój nie potrwał długo, a dążenie Tajów do lepszej i bardziej transparentnej polityki dało o sobie znać dwa lata później. Właśnie w 2008 r. rozpoczął się kolejny ogólnonarodowy protest skierowany przeciwko nowemu rządowi premiera Somchaia Wongsawata, na czele którego stanął opozycyjny Ludowy Sojusz na rzecz Demokracji. W miastach wybuchały bomby, blokowano lotniska, a 1 grudnia sąd konstytucyjny, chcąc uspokoić nastroje, rozwiązał partię rządzącą oraz dwie partie koalicyjne. Trudno ten wyważony ruch porównać jednak z obecnym zamachem na Trybunał Konstytucyjny w Polsce.

Pięknym krajom wybacza się więcej

Zwolennicy obalonego wcześniej premiera Shinawatry nie pozostawali jednak w cieniu, błyskawicznie zawiązując Zjednoczony Front Demokracji przeciw Dyktaturze, którego znakiem rozpoznawczym w przeciwieństwie do żółtych koszul monarchistów, stały się czerwone koszule. Kiedy nasze państwo w 2010 roku ledwo zdawało egzamin, Tajlandia jeszcze dobitniej pokazywała całemu światu, jak należy rządzić mądrze i roztropnie. Starcia konkurujących ze sobą frakcji politycznych poskutkowały śmiercią 100 osób, wprowadzeniem stanu wyjątkowego, punktów kontrolnych na granicach poszczególnych prowincji oraz godziny policyjnej. Gospodarka Tajlandii dramatycznie podupadła, do czego w 2011 roku przyczyniła się również jedna z największych powodzi, jakie nawiedziły ten kraj. Taką cenę należało jednak zapłacić za stabilność wewnętrzną, która gwarantowała uniezależnienie się od kontaktów z Polską, na czele której o mały włos stanąłby Jarosław Kaczyński.

Kolejny przykład demokratycznych rządów prawa mogliśmy obserwować na przełomie lat 2013 i 2014, kiedy na mocy ustawy amnestyjnej do kraju powrócił były premier Thaksin Shinawatra. Tym razem zatroskani o standardy wolności słowa na ulice wyszli zwolennicy monarchii, przyczyniając się do wybuchu kolejnego puczu, w wyniku którego śmierć poniosło 28 osób, a Tajlandia rządzona przez generałów kolejny raz z godnością poddała się izolacji międzynarodowej. Zupełnie niesłusznej i niezrozumiałej, zważywszy na to, jak piękny jest to kraj i jak wiele można mu wybaczyć.

Przemysław Saleta zapewne doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że w odróżnieniu od łukaszenkowskich w formie i putinowskich w treści rządów w Polsce Tajlandia jest pełną swobód monarchią konstytucyjną, w której za obrazę króla Bhumibola Adulyadeja można otrzymać karę 30 lat pozbawienia wolności. Saleta obawia się, że już niedługo to samo może spotkać w Polsce każdego obywatela, który stworzy antypisowskiego mema w monitorowanym przez Mariusza Kamińskiego internecie.

Gdzie nie sięgają ręce prezesa

Na szczęście w Tajlandii nie znają memów, a obrazą jest dla przykładu przedarcie banknotu z wizerunkiem króla albo wskazywanie palcem na portret monarchy, który uświadczyć można w każdym sklepie i na prawie każdym większym skrzyżowaniu w mieście. Podczas jego symbolicznych rządów, trwających nieprzerwanie od 1950 roku, w Tajlandii doszło do 17 zamachów stanu, a parlamentem kierowało 26 premierów. Cóż, taka cena wolności.

Czuję się niekomfortowo, powtarzając te wszystkim znane fakty, ale pomyślałem, że nigdy nie zaszkodzi raz jeszcze wytłumaczyć naszym rodakom, że jest alternatywa dla rządów PiS. Nie wszędzie na świecie depcze się konstytucję, a religia jest powszechnie uznawana przez państwo. W Tajlandii dowiadujemy się o tym już na lotnisku podczas odprawy paszportowej, kiedy duży baner poucza – Budda to nie dekoracja ogrodu. Szanuj nasze symbole religijne albo idź do więzienia. Prawo jest tutaj komunikowane jasno i nie uchwala się go po nocach.

Sam niedawno wróciłem z wakacji w Tajlandii, więc panu Przemysławowi szczerze gratuluję wyboru. Osobiście polecam zaciszne wybrzeża Krabi. Pełno tam podstarzałych hipisów, którzy lata temu pouciekali z Wielkiej Brytanii rządzonej przez Margaret Thatcher. Chętnie przyjmą pod bambusowe dachy swoich komun strudzonego azylanta z Polski.

Felieton pierwotnie ukazał się w „Rzeczpospolitej”